[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Crowford? Pochodzi ze Wschodniego Wybrzeża. Poznali się z panienką, gdy objął posadę
dyrektora J. Paul Getty Museum. Ojciec pani Pameli wcale nie był zachwycony tym małżeństwem.
Wątpił w miłość chłopaka. No... sami rozumiecie. On goły i wesoły. Ona miliarderka. Jakoś niedługo
potem sama zajęła się muzealną fundacją. Crowford należy do złotej młodzieży Los Angeles.
Częściej przesiaduje w pubach niż w biurze.
- Całkiem... tego... goły? - zdziwił się Bob. - Do rodziny Crowfordów należało paru senatorów i
nawet gubernator. W stanie Ohio. Wyczytałem to wszystko w internecie.
Ned Beatty usiłował coś zapisać na wolnej przestrzeni kilku centymetrów karteluszka. Długopis
okazał się jednak suchy niczym wiór. Beatty machnął dłonią, zdając się całkowicie na informacje
Andrewsa.
- Dobra robota. Bob. Nasi ludzie jeszcze sprawdzą te dane. Swoimi kanałami. A są, mniemam,
najlepsze na świecie. Tak więc wiemy, że sufit jest stary jak średniowiecze.
- Nie byłbym tego taki pewien - Jupiter stał na czubkach palców. Ale niewiele to pomagało.
Plafon w willi sytuował się na wysokości około trzech metrów. - Tu, w rzędzie przy prawej ścianie,
wyraznie widać jakieś poprawki. Złoto, którym pomalowano drewno, odbiega kolorem od starego.
- Fakt - zgodził się Bob. - Musiano niedawno przemalowywać. Ale to o niczym nie świadczy.
Co jakiś czas muzea światowe konserwują wnętrza. Oczywiście uważając, by nie zepsuć całości.
Takim przykładem może być oczyszczenie przez Japończyków Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie.
Pete nie miał pojęcia, o czym mówi Bob. Jupiter Jones także. Ale za chińskiego boga nigdy by
się do tego nie przyznali.
ROZDZIAA 10
GDZIE SI ZNAJDUJE CZERWONA GLINA?
- Jest dwunasta w południe - powiedział Pete pół godziny pózniej - nie ma sensu siedzieć w
willi aż do północy. Moglibyśmy tymczasem sprawdzić glinkę.
Jupiter walnął go przyjacielsko w plecy.
- Wiesz co, Crenshaw? Czasem masz przebłyski geniuszu. Kto ma forsę?
- Po co?
- Na benzynę, koledzy. Ciotka Matylda ostatnio oszczędza na moim kieszonkowym. Mawia, nie
bez racji, że skoro nie pracuję w składzie złomu, to i nie zarabiam.
- Mam trzydzieści dolarów - przyznał Bob, grzebiąc po kieszeniach.
- A ja dwadzieścia - Pete wyjął z legitymacji złożony we czworo banknot.
Jupiter Jones usadowił się za kierownicą.
- Wystarczy. Jedziemy zatem w widły dwóch autostrad: Ventura Freeway i San Diego Freeway.
- Mieliśmy się dostać do czerwonej gliny! - Bob nie znał drogi. Nie miał auta. Ani prawa jazdy.
- W porządku - uspokoił go Pete. - Obszar rekreacyjny Sepulveda Dam jest właśnie przy
zbiorniku.
O mały włos nie przegapili wjazdu. Jupiter w ostatniej chwili skręcił. Całe szczęście, że prawy
pas był pusty.
- Stary! - sapnął Bob. - Stajesz się pomału piratem drogowym.
- Wiesz, ile kilometrów musielibyśmy nadrobić, gdyby nie skręcił? - Pete poprawił czapeczkę. -
Czasem trzeba zapiracić.
Dojeżdżali do pierwszych domków. Lato trwało w pełni, wszędzie dzieci goniły za piłkami.
- Jeszcze dalej? Jak myślisz, Pete? - Jupiter przyhamował. Kolorowa piłka przeleciała nad
maską forda.
Bob wystawił kapitańską lunetę przez otwarte okno. Chwilę lustrował otoczenie.
- Tu nie ma żadnej czerwonej gliny. Może bliżej zbiornika.
Jupiter pchał się wąską drogą, uważając, by nie najechać na dziecko lub psa.
- Skręć w lewo! - Bob wyraznie podskoczył na siedzeniu.
- W lewo? Po co?
- Skręć, jak mówi! - zezłościł się Crenshaw. - Ma lunetę. Widzi więcej niż ty.
Jupiter zazgrzytał zębami, ale nic nie powiedział.
- Tam stoi biały kabriolet.
- No to co? Mało takich wozów? Biedacy tu nie przyjeżdżają.
- Ma teksaską rejestrację - mówił podniecony Bob. - To ona!
- Pamela Crowford?
- Tak. Numer się zgadza. Zapisałem wczoraj. I jest glinka. Na podjezdzie. Rozjechana kołami.
Ale jest.
Jupiter Jones błyskawicznie ocenił sytuację.
- Dobra. Zaparkuję w krzakach. Wyjdziemy ostrożnie.
Pete z ulgą wydobył się z wnętrza.
- Jupe, ty zostaniesz. Ona cię zna. Nas nie zapamiętała. Widzieliśmy się tylko przez parę sekund
na parkingu.
Bob przykucnął ze swoją lunetą. Uważnie penetrował przestrzeń.
- Pete ma rację. Pójdziemy obaj. Ja z moim plecaczkiem wyglądam na zwykłego turystę. Ty się
przyczaj w krzakach.
Jupiter nie mógł nie przyznać racji kolegom. Może by się opierał dłużej, gdyby nie świadomość,
że w skrytce na rękawiczki leży paczka herbatników w czekoladzie.
Bob i Pete, powłócząc nogami, schodzili ścieżką wiodącą w dół. Z góry widać było dach
obszernego domu, poniżej okna mansardy. I sporą, oszkloną werandę.
- To mi wygląda na jakąś pracownię - mruknął Bob. Patrzył przez lunetę ponad ramieniem
Crenshawa. - Widzę długie pomieszczenie o ścianach wyłożonych drewnem. Stół... no, widzę
kawałek. I jakieś pojemniki... chyba z farbami? Przycięte blejtramy.
Pete poruszył głową.
- Pracownia malarska? Facet maluje portret Pameli? Albo pacykuje niedzwiedzia grizli, a
potem okolicznym mieszkańcom sprzedaje landszafty do zawieszenia nad elektrycznym kominkiem?
Bob złożył lunetę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl