[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Skąd... skąd pan to wie? - Jupe aż zająknął się ze zdziwienia.
- Pan Jensen wstąpił rano na stację po benzynę. Zauważyłem, że z trudem rusza
głową, więc zapytałem, co mu się stało. Lubię wiedzieć, co się komu przytrafiło. A on
wściekły był jak osa. Mówił, że ktoś go walnął w kark, kiedy fotografował niedzwiedzia.
- O ile nam wiadomo, tak się to stało - powiedział Bob. - Pan Havemeyer twierdzi, że
uderzył go drugi niedzwiedz.
- Dziwne jak na niedzwiedzia. Ale nigdy nic nie wiadomo. Dużo ich schodzi w tym
roku do miasteczka. Tak to bywa, kiedy rok jest suchy. Przychodzą grzebać w śmietnikach. Ja
im w tym nie przeszkadzam i nigdy nie mam kłopotów - rozejrzał się wokół. - No, nie jest
zle. W zeszłym tygodniu przyjechali tu jedni i napaskudzili okropnie. Wszędzie było pełno
papierów, a w strumieniu skórki z pomarańczy. Można zwątpić w ludzi.
- Pan się opiekuje tym polem? - zapytał Bob.
- Niezupełnie, ale to jedyna rzecz, która sprowadza tu w lecie turystów. Dzięki temu
mam komu sprzedawać benzynę. Obozowicze opowiadają sobie o warunkach na kempingu.
Jak to miejsce nabierze złej sławy, będę musiał zamknąć moją stację i głodować od maja do
pierwszych śniegów.
- Rozumiem - Bob pokiwał głową.
- Nazywam się Richardson. Charlie Richardson. Ale nazywają mnie Gaduła. Ciekawe
dlaczego?
Pete roześmiał się.
- Też się zastanawiam - wyciągnął rękę do Richardsona. - Jestem Pete Grenshaw, a to
moi przyjaciele, Jupiter Jones i ten w okularach, Bob Andrews.
Gaduła Richardson wymienił z nimi uścisk dłoni, zapewniając, że miło mu ich
poznać.
- Myślicie o przeniesieniu tu namiotu? - zapytał. - Kiedy przechodziłem koło domu
Anny, widziałem, że rozbiliście go tam pod drzewami.
- Tak, ale w końcu spaliśmy dzisiejszej nocy w domu - powiedział Jupe. - Po
przygodzie z niedzwiedziem, pan Havemeyer uważał, że tak będzie lepiej.
Richardson zaśmiał się.
- Mąż Anny chyba dawno nie był na Górze Potwora, jeśli go tak wystraszył
niedzwiedz.
- Góra Potwora? - powtórzył Pete.
- Aha. Och, chyba wam, turystom, powinienem podać nazwę Wyniosły Szczyt, tak jak
to jest na mapie. Ale kiedy byłem dzieckiem, mieszkało tu tylko pięć rodzin i nazywaliśmy tę
górę Górą Potwora. - Wskazał wieżę obserwacyjną, ledwie widoczną wysoko na północnym
zboczu. - Widzicie tę wieżę strażacką? Teraz jest nieczynna, ale kiedy jej używano, została
oficjalnie nazwana Wieżą Góry Potwora.
Pete usiadł na jednym ze stołów.
- Jest jakiś powód, dla którego tak nazwano górę?
Gaduła przysiadł się do niego.
- Jak byłem mały - zaczął - dorośli zwykli opowiadać, że w górach są potwory.
Olbrzymy i wilkołaki, które żyją w jaskiniach i zjadają dzieci, kiedy zostają na dworze po
zapadnięciu zmroku.
- Typowa historyjka, jaką matki opowiadają dzieciom, żeby były posłuszne -
roześmiał się Bob.
- Pewnie tak - przyznał Richardson - ale myśmy wierzyli w każde słowo, a czego
dorośli nie powiedzieli, sami dorabialiśmy. Straszyliśmy się nawzajem śmiertelnie,
opowiadając, jak to okropne stwory wychodzą w nocy przy pełni księżyca ze swych
kryjówek, grasują wśród domów i tylko patrzą, żeby dostać się do środka. Mieszkał tu kiedyś
stary traper. Przysięgał, że znalazł na śniegu ślady stóp olbrzymiego człowieka, wysoko w
górach, blisko lodowca. Mówił, że to były odciski bosych stóp. Głupoty! Gdyby człowiek tam
biegał boso, odmroziłby sobie nogi jak nic.
- Tak pan to opowiada, jakby takie straszenie się było zabawne - odezwał się Pete.
- O, zapewniam cię, że nas to bawiło. Ale nie odważaliśmy się zostawać na dworze po
zmroku. Dziwne. Można by pomyśleć, że pustelnik znał te opowieści i że to one pomieszały
mu zmysły. Ale on nie mógł ich znać.
- Pustelnik? - Bob usiadł na pniu koło stołu. - Najpierw potwór, potem pustelnik. Pan
miał barwne dzieciństwo.
- Och, pustelnika nie było tu wtedy. Przywędrował trzy... nie, cztery lata temu.
Przyszedł pieszo z Bishop z tobołkiem na plecach. Młody człowiek. Miał dwadzieścia pięć,
może trzydzieści lat. Latem to było, a niewielu obcych przychodzi tu w lecie. Więc kiedy go
zobaczyłem, jak stał zdezorientowany na środku drogi, zapytałem, czy czegoś szuka. A on
mówi, że dobrego miejsca do medytacji. Powiedziałem mu, że nie mamy kościoła tutaj w Sky
Village, a on, że nie to miał na myśli. Szukał miejsca, gdzie mógłby być sam i gdzie jego
duch mógłby swobodnie błądzić w przestworzach. Pomyślałem, że to nieszkodliwe zajęcie, i
poradziłem mu, żeby poszedł na polanę nad stokiem narciarskim. Mało kto zachodzi tam w
lecie. Sądziłem, że chce posiedzieć na trawie i pomedytować przez jedno popołudnie, ale się
myliłem. Niech mnie kule biją, jeśli zmyślam. Wlazł tam na górę i zbudował sobie małą
chatę. Kupował deski, papę i gwozdzie w miasteczku. Nigdy nic do jedzenia. Pewnie żywił
się jagodami, jak niedzwiedzie, i żołędziami, jak wiewiórki.
- Powrót na łono natury - powiedział Bob. - Co się z nim stało?
- Ano - ciągnął Gaduła - ja to myślę, że jak człowiek jest za dużo sam, to mu się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl