[ Pobierz całość w formacie PDF ]
milicji. Mówiąc ściślej, pracuję w komendzie głównej i jestem inspektorem biura kryminalnego. Od razu
chciałbym wyjaśnić, że dzisiejsza wizyta nie ma tylko charakteru towarzyskiego.
Rozejrzał się dookoła. Ani Stanisław Lipiński, ani jego matka nie sprawiali wrażenia poruszonych
specjalnie tą wiadomością. W dalszym ciągu przypatrywano mu się z zainteresowaniem, czekając zapewne
na dalsze informacje.
Mam nadzieję mówił dalej że państwo będziecie mogli pomóc mi trochę. Muszę uprzedzić
uśmiechnął się że zapewne moi koledzy złożą państwu również wizytę. Zajmuję się tą sprawą... no cóż...
zupełnie nieoficjalnie. Ponieważ jednak dotyczy ona również mojej żony, zdecydowałem, że powinienem
coś zrobić...
Wyjaśnienia te, jak mógł się zorientować, zostały przyjęte z pełnym zrozumieniem.
Przede wszystkim zwrócił się do Stanisława Lipińskiego mam kilka pytań do pana. Czy zna
pan tego człowieka? położył na stole fotografię, którą pokazywał już w warsztacie Gulmanna.
Stanisław Lipiński patrzył przez chwilę, a potem skinął głową.
Tak. To jest Tomasz Szłenk.
Zgadza się. Ten człowiek został wczoraj zamordowany.
Stanisław Lipiński wstrząsnął się jak porażony prądem, jego matka szeroko otworzyła usta i z lękiem
spojrzała na gości. Inspektor dał im cale pół minuty na przyjście do siebie, a potem zadał następne pytanie;
Czy mógłby pan powiedzieć o nim coś więcej? Na przykład kiedy i gdzie pan go poznał?
Stanisław Lipiński odetchnął głęboko.
Tak, oczywiście. Kilka lat temu, Studiował na naszym wydziale byłiśmy na tym samym roku.
Czy utrzymywaliście ze sobą bliskie stosunki? Skądże. Nie należy chyba zle mówić o
zmarłych, ale nigdy nie darzyłem go sympatią, Mówiąc szczerze była to dosyć odrażająca postać. Trud-
no nawet dokładnie określić, dlaczego. Wie pan. był taki niesłychanie śliski. Ciągle miał przylepiony na
twarzy taki głupi, protekcjonalny uśmieszek. Poza tym ta jego usłużność... wręcz ugrzecznicnic... Są ludzie,
o których się mówi, że ugrzecznienie jest jedyną obroną przed wyrzuceniem ich za drzwi. On właśnie był
laki.
Rozumiem.
Poza tym pozował na wielkiego człowieka interesów . Wszystko mógł załatwić, wszędzie miał
znajomości taki rekin finansjery. Rzeczywiście, wdziałem go kiedyś na mieście w towarzystwie dosyć po-
dejrzanych typów, więc zapewne nie była to tylko poza,..
Tak. A nie zdziwiło pana, że Hanka utrzymywała z nim stosunki?
Trochę. Ale z tego, co wiem, ona traktowała to też jako zwykłą znajomość.
No tak, a czy pani inspektor zwrócił się do pani Lipińskiej widziała kiedyś Tomasza Szlenka?
Nie. skądże. Nigdy nie bywał u nas. Nagła wymiana spojrzeń pomiędzy matką i synem, która miała
teraz miejsce, zapewne coś oznaczała. Inspektor szybko opuścił wzrok i zabrał się do poszukiwania papiero-
sów. Jeżeli zechcą coś powiedzieć to powiedzą. Jeżeli nie nie powiedzą. Było to bardzo proste. Lipiń-
ski roześmiał się głośno.
Zdaje się powiedział że ani ja, ani matka nie mamy talentu konspiratorów. Skoro jednak
rzecz się wydała swoją drogą jest pan niezwykle spostrzegawczy to musimy chyba wszystko powie-
dzieć. Zwłaszcza, że chodzi o tak ważne dla pana sprawy.
Inspektor udał, że nie rozumie o co chodzi. Nie chciał powiększać i tak już wielkiego zakłopotania pa-
ni domu.
W końcu nie jest to żadne wielkie przestępstwo. Po prostu kiedyś Hanka powiedziała nam, że Szlenk
ma do sprzedania trochę wyrobów ze złota po niezwykle korzystnej cenie. Matka chciała je obejrzeć, więc
pańska żona przyprowadziła go tutaj. No i zawarliśmy tę transakcję.
Inspektor zademonstrował teraz całe swoje opanowanie i odporność. Machnął lekceważąco ręką.
uśmiechnął się pobłażliwie, dając do zrozumienia, że takie błahostki nie są w stanie w ogóle go za intereso-
wać, po czym zajął się zapalaniem papierosa
Uważny obserwator spostrzegłby zapewne, że nieco zbladł i że drżą mu ręce; zdziwiłby się zapewne,
że lak banalna czynność może wywoływać tak gwałtowną reakcję na szczęście jednak nikt z obecnych nie
wydawał się uważnym obserwatorem.
To oczywiście drobiazg powiedział po chwili inspektor ma pan rację. To naprawdę nic ważnego
popatrzył gdzieś w kierunku okna. Mam jednak prośbę...
Tak?
Jeżeli nie zrobi to państwu kłopotu czy mógłbym obejrzeć te przedmioty? Właściwie tylko dla po-
rządku...
Ależ oczywiście.
Pani Lipińska podniosła się ze swojego miejsca i poszła do przedpokoju. Mimo wszystko była zde-
nerwowana. W jednej chwili przyjemny, swobodny nastrój tej rozmowy gdzieś się ulotnił.
Po chwili Lipińska wróciła. W ręku niosła płócienny woreczek, który dotąd spoczywał zapewne ukry-
ty głęboko na dnie bielizniarki. Wysypała jego zawartość na stół. Inspektor poczuł, że krew odpływa mu z
twarzy. To co leżało teraz na białym obrusie, było ponad wszelką wątpliwość zrobione z tureckiego złota.
Były to cztery niewielkie łańcuszki. Setki identycznych znajdowano swojego czasu podczas rewizji u
uczestników afery przemytniczej. Były w specjalnych skrytkach w bagażu, stanowiły główną zawartość
prywatnych banków. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Wziął do ręki jeden z łańcuszków. Kolor, ciężar
wszystko się zgadzało. A więc pomyślał pan Szlenk był jednak sprytniejszy, niż nam się wyda-
wało".
Dziękuję bardzo powiedział, starając się ukryć drżenie głosu to rzeczywiście nic ważnego. Bardzo
przepraszam za kłopot.
Mam nadzieję, że trochę panu pomogliśmy odezwał się Stanisław Lipiński.
Naturalnie.
Niech pan pozdrowi od nas Hankę.
Dziękuję. Jeżeli można... słowa po prostu nie mogły przejść mu przez gardło ...jeżeli można...
Naprawdę jest mi ogromnie przykro, ale niestety... państwo rozumieją... będę musiał przekazać informację o
całej tej sprawie... Może nawet będą państwo mieli z tego powodu trochę przykrości... Proszę zrozumieć...
No cóż... rozumiemy powiedział Stanisław Lipiński. Taka praca... Do widzenia panu.
Do widzenia.
Wacław Weber uśmiechał się ni to przepraszająco, ni to obojętnie. W chwilę pózniej znalezli się w
samochodzie.
Dokąd teraz? zapytał.
Na dzisiaj dosyć. Jedziemy na obiad.
Nareszcie.
Kiedy skręcali z ulicy Kinowej w Waszyngtona, na skrzyżowaniu minął ich zielony fiat. Inspektor na-
wet nic pofatygował się. aby spojrzeć na numer rejestracyjny. Było to zupełnie zbyteczne. Za szybą do-
strzegł bowiem wyraznie charakterystyczną sylwetkę sierżanta Kamińskiego. Kazcm z nim były jeszcze irzy
osoby. Mógł iść o zakład, że jedną z nich jest kapitan Bartczak i że państwo Lipińscy znowu będą mieli go-
ści.
Rozdział XI
Mieliśmy dzisiaj sporo szczęścia...
Doprawdy?
Wacław Weber nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego tą wiadomością. Kończył właśnie
swój stek i. jak się wydawało, była to jedyna rzecz, która w tej chwili zaprzątała jego uwagę. Ponura i pełna
przymusu atmosfera, która towarzyszyła im od początku tego obiadu, stawała się coraz cięższa i trudniejsza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szamanka888.keep.pl
milicji. Mówiąc ściślej, pracuję w komendzie głównej i jestem inspektorem biura kryminalnego. Od razu
chciałbym wyjaśnić, że dzisiejsza wizyta nie ma tylko charakteru towarzyskiego.
Rozejrzał się dookoła. Ani Stanisław Lipiński, ani jego matka nie sprawiali wrażenia poruszonych
specjalnie tą wiadomością. W dalszym ciągu przypatrywano mu się z zainteresowaniem, czekając zapewne
na dalsze informacje.
Mam nadzieję mówił dalej że państwo będziecie mogli pomóc mi trochę. Muszę uprzedzić
uśmiechnął się że zapewne moi koledzy złożą państwu również wizytę. Zajmuję się tą sprawą... no cóż...
zupełnie nieoficjalnie. Ponieważ jednak dotyczy ona również mojej żony, zdecydowałem, że powinienem
coś zrobić...
Wyjaśnienia te, jak mógł się zorientować, zostały przyjęte z pełnym zrozumieniem.
Przede wszystkim zwrócił się do Stanisława Lipińskiego mam kilka pytań do pana. Czy zna
pan tego człowieka? położył na stole fotografię, którą pokazywał już w warsztacie Gulmanna.
Stanisław Lipiński patrzył przez chwilę, a potem skinął głową.
Tak. To jest Tomasz Szłenk.
Zgadza się. Ten człowiek został wczoraj zamordowany.
Stanisław Lipiński wstrząsnął się jak porażony prądem, jego matka szeroko otworzyła usta i z lękiem
spojrzała na gości. Inspektor dał im cale pół minuty na przyjście do siebie, a potem zadał następne pytanie;
Czy mógłby pan powiedzieć o nim coś więcej? Na przykład kiedy i gdzie pan go poznał?
Stanisław Lipiński odetchnął głęboko.
Tak, oczywiście. Kilka lat temu, Studiował na naszym wydziale byłiśmy na tym samym roku.
Czy utrzymywaliście ze sobą bliskie stosunki? Skądże. Nie należy chyba zle mówić o
zmarłych, ale nigdy nie darzyłem go sympatią, Mówiąc szczerze była to dosyć odrażająca postać. Trud-
no nawet dokładnie określić, dlaczego. Wie pan. był taki niesłychanie śliski. Ciągle miał przylepiony na
twarzy taki głupi, protekcjonalny uśmieszek. Poza tym ta jego usłużność... wręcz ugrzecznicnic... Są ludzie,
o których się mówi, że ugrzecznienie jest jedyną obroną przed wyrzuceniem ich za drzwi. On właśnie był
laki.
Rozumiem.
Poza tym pozował na wielkiego człowieka interesów . Wszystko mógł załatwić, wszędzie miał
znajomości taki rekin finansjery. Rzeczywiście, wdziałem go kiedyś na mieście w towarzystwie dosyć po-
dejrzanych typów, więc zapewne nie była to tylko poza,..
Tak. A nie zdziwiło pana, że Hanka utrzymywała z nim stosunki?
Trochę. Ale z tego, co wiem, ona traktowała to też jako zwykłą znajomość.
No tak, a czy pani inspektor zwrócił się do pani Lipińskiej widziała kiedyś Tomasza Szlenka?
Nie. skądże. Nigdy nie bywał u nas. Nagła wymiana spojrzeń pomiędzy matką i synem, która miała
teraz miejsce, zapewne coś oznaczała. Inspektor szybko opuścił wzrok i zabrał się do poszukiwania papiero-
sów. Jeżeli zechcą coś powiedzieć to powiedzą. Jeżeli nie nie powiedzą. Było to bardzo proste. Lipiń-
ski roześmiał się głośno.
Zdaje się powiedział że ani ja, ani matka nie mamy talentu konspiratorów. Skoro jednak
rzecz się wydała swoją drogą jest pan niezwykle spostrzegawczy to musimy chyba wszystko powie-
dzieć. Zwłaszcza, że chodzi o tak ważne dla pana sprawy.
Inspektor udał, że nie rozumie o co chodzi. Nie chciał powiększać i tak już wielkiego zakłopotania pa-
ni domu.
W końcu nie jest to żadne wielkie przestępstwo. Po prostu kiedyś Hanka powiedziała nam, że Szlenk
ma do sprzedania trochę wyrobów ze złota po niezwykle korzystnej cenie. Matka chciała je obejrzeć, więc
pańska żona przyprowadziła go tutaj. No i zawarliśmy tę transakcję.
Inspektor zademonstrował teraz całe swoje opanowanie i odporność. Machnął lekceważąco ręką.
uśmiechnął się pobłażliwie, dając do zrozumienia, że takie błahostki nie są w stanie w ogóle go za intereso-
wać, po czym zajął się zapalaniem papierosa
Uważny obserwator spostrzegłby zapewne, że nieco zbladł i że drżą mu ręce; zdziwiłby się zapewne,
że lak banalna czynność może wywoływać tak gwałtowną reakcję na szczęście jednak nikt z obecnych nie
wydawał się uważnym obserwatorem.
To oczywiście drobiazg powiedział po chwili inspektor ma pan rację. To naprawdę nic ważnego
popatrzył gdzieś w kierunku okna. Mam jednak prośbę...
Tak?
Jeżeli nie zrobi to państwu kłopotu czy mógłbym obejrzeć te przedmioty? Właściwie tylko dla po-
rządku...
Ależ oczywiście.
Pani Lipińska podniosła się ze swojego miejsca i poszła do przedpokoju. Mimo wszystko była zde-
nerwowana. W jednej chwili przyjemny, swobodny nastrój tej rozmowy gdzieś się ulotnił.
Po chwili Lipińska wróciła. W ręku niosła płócienny woreczek, który dotąd spoczywał zapewne ukry-
ty głęboko na dnie bielizniarki. Wysypała jego zawartość na stół. Inspektor poczuł, że krew odpływa mu z
twarzy. To co leżało teraz na białym obrusie, było ponad wszelką wątpliwość zrobione z tureckiego złota.
Były to cztery niewielkie łańcuszki. Setki identycznych znajdowano swojego czasu podczas rewizji u
uczestników afery przemytniczej. Były w specjalnych skrytkach w bagażu, stanowiły główną zawartość
prywatnych banków. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Wziął do ręki jeden z łańcuszków. Kolor, ciężar
wszystko się zgadzało. A więc pomyślał pan Szlenk był jednak sprytniejszy, niż nam się wyda-
wało".
Dziękuję bardzo powiedział, starając się ukryć drżenie głosu to rzeczywiście nic ważnego. Bardzo
przepraszam za kłopot.
Mam nadzieję, że trochę panu pomogliśmy odezwał się Stanisław Lipiński.
Naturalnie.
Niech pan pozdrowi od nas Hankę.
Dziękuję. Jeżeli można... słowa po prostu nie mogły przejść mu przez gardło ...jeżeli można...
Naprawdę jest mi ogromnie przykro, ale niestety... państwo rozumieją... będę musiał przekazać informację o
całej tej sprawie... Może nawet będą państwo mieli z tego powodu trochę przykrości... Proszę zrozumieć...
No cóż... rozumiemy powiedział Stanisław Lipiński. Taka praca... Do widzenia panu.
Do widzenia.
Wacław Weber uśmiechał się ni to przepraszająco, ni to obojętnie. W chwilę pózniej znalezli się w
samochodzie.
Dokąd teraz? zapytał.
Na dzisiaj dosyć. Jedziemy na obiad.
Nareszcie.
Kiedy skręcali z ulicy Kinowej w Waszyngtona, na skrzyżowaniu minął ich zielony fiat. Inspektor na-
wet nic pofatygował się. aby spojrzeć na numer rejestracyjny. Było to zupełnie zbyteczne. Za szybą do-
strzegł bowiem wyraznie charakterystyczną sylwetkę sierżanta Kamińskiego. Kazcm z nim były jeszcze irzy
osoby. Mógł iść o zakład, że jedną z nich jest kapitan Bartczak i że państwo Lipińscy znowu będą mieli go-
ści.
Rozdział XI
Mieliśmy dzisiaj sporo szczęścia...
Doprawdy?
Wacław Weber nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego tą wiadomością. Kończył właśnie
swój stek i. jak się wydawało, była to jedyna rzecz, która w tej chwili zaprzątała jego uwagę. Ponura i pełna
przymusu atmosfera, która towarzyszyła im od początku tego obiadu, stawała się coraz cięższa i trudniejsza [ Pobierz całość w formacie PDF ]