[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Wypij pan zdrowie przyszłej narzeczonej swojej  uśmiechając się, rzekła Cazita  ja i
my wszyscy wychylemy je z chęcią.
 A!  zawołał Antonio do wchodzącej właśnie ciotki z półmiskiem w ręku  słyszycie, co
to tu się święci, Cazita chce pić zdrowie mej narzeczonej! Nie dość, że tą narzeczoną sama
być nie życzy, przebacz, kapitanie Zeno  dodał  wiecie, żem się ze staraniem nie taił, ale
żartuje sobie jeszcze z odepchniętego biedaka...
Antonio uśmiechnął się szyderczo, mrugał ku ciotce.
 Czy ręczycie?
Zrozumiawszy, o co idzie, stara dała głową znak potakujący.
 No, więc dobrze  pochwycił Sabrone  wypijemy zdrowie narzeczonej mojej, pięknej
Julii... ale zarazem twego narzeczonego, kuzynko Cazito, aby krzywdy nie było? hę?
 Wiecie, że ja go nie mam...
 A! i ja przed chwilą narzeczonej nie miałem, a znalazłem przecie i nie cofnę słowa, po-
szukajcie i wy też narzeczonego, aby się nie wstydzić.
Cazita zapłonęła jak granat na to zuchwałe wyzwanie, obrażoną była, ale spuściła oczy
czarne, w których kręciła się łza, i milczała.
Wtem Konrad wstał, wziął za rękę kapitana Zeno i rzekł głośno:
 Kapitanie, signorina Cazita, przyjmujecie mnie za narzeczonego?
Cichość, jakby anioł przeleciał, panowała chwilę. Cazita oczy podniosła łzawe na Konrada.
Zeno był smutny, ale ściskał dłoń jego i nie przeciwił się... Konradowi głos drżał, czuł, że
stawił w tej chwili los całego życia na głowę dziewczęcia, ale zarazem, że to było nieuchron-
nym.
Cazita milczała jeszcze, Konrad przyklęknął.
 Przyjmujecie mnie?
Podała mu rękę, patrząc na ojca... Zeno milcząco także głowę pochylił.
 Kuzynie Sabrone, pijcie zdrowie narzeczonego Cazity  zawołał Konrad.
 I niech Bóg błogosławi! niech Bóg błogosławi!  odezwał się głos od progu, w którym
niespodzianie pokazał się stary kapucyn.  Ale dajcież i mnie kielicha  dodał wesoło.
To niespodziane oświadczenie, przyjęcie, błogosławieństwo nawet, przybywające tak w
porę, wszystkich jakoś przestraszyło. Stało się to nie wiedzieć jakim sposobem i przed chwilą
nikt o tym nie myślał, nikt by tego nie przypuszczał. Konrad dziwił się swej odwadze, Cazita
swojej śmiałości, ojciec wewnętrznemu głosowi, który mu podyktował zgodę, Antonio sam
nie pojmował, jak tego dokazał, i chmurny był z tej zemsty, którą szczęście dwojga ludzi za-
pewnił. Ciotka stała osłupiała, a ryba stygła.
61
Kapucyn jeden, wychyliwszy kielich, pobłogosławiwszy narzeczonych, nie tracił czasu i
wziął się do ryby.
Nikomu się też jeść już nie chciało.
Konrad kosztowny pierścień matki zdjął, drżąc, z palca  i zbliżył się do zapłonionego
dziewczęcia.
 Pani moja  rzekł poważnie  ten pierścień zaręczał dziada mojego i ojca, matka nosiła
go do śmierci, przekazała mi go umierając; niechaj on nas zaręczy w imię tych cnót domo-
wych, których był świadkiem. Ojcze Serafinie, pobłogosławcie raz jeszcze.
Cazita zdjęła też obrączkę z palca.
 Jest to skromny pierścionek matki mej także  rzekła  tej, po której dotąd ojciec mój
płacze... na progu nowego życia mieniamy wspomnienia rodziców.
To mówiąc, oddała mu obrączkę i poszła rzucić się na ramiona ojcu, który płakać począł.
Serafin mruczał modlitwę. Antonio poglądał z kąta, ręce złożywszy na piersiach.
 A! gdybym była wiedziała, na co tę rybę smażę  szepnęła ciotka Anunziata  i co ten
głupi Antonio zrobi... wolałabym ją była przypalić...
Pózno w noc Konrad sam jeden w gondoli, rozmyślając, wracał do  Maltańskiego Krzyża .
Był szczęśliwym, a jednak niepokój jakiś serce mu ugniatał... wspomnienia kraju, domu, łzy
Cazity, wylane na samo przypuszczenie opuszczenia Wenecji, troskami go poiły o przyszłość.
Spędził błogosławionych kilka godzin życia; mówił z nią poufale, chodzili długo razem z so-
bą nad brzegiem morza i nikt im teraz nie bronił długiej sam na sam rozmowy. Cazita przy-
znała mu się, że go kochała z każdą godziną więcej, on jej, że od pierwszego wejrzenia poczuł
się niewolnikiem... ale ilekroć chcieli mówić o dalszej przyszłości, zamierały im słowa na
ustach. On nie pojmował życia, tylko na swojej ziemi, ona nie rozumiała szczęścia, tylko u
brzegów Adriatyku. Kapitan Zeno słuchać nawet nie chciał o tym, że mu jedyną, ukochaną
jego córkę pochwycić miano i uwieść gdzieś za góry, w północne chmury i śniegi.
Konrad nie wiedział, co uczyni; na koniec pomyślał:  Co Bóg sam począł, niech kończy. 
I zatopił się w marzeniach o ślicznym dziewczęciu, które zapowiedziało, że nań oczekiwać
będzie rano i że razem dzień spędzą cały.
Nieznajomi sobie prawie a narzeczeni, tyle do mówienia mieli!
Na ostatek łódka przybiła do brzegu, kruczkiem przytrzymał ją stojący na kamieniach że-
brak i rękę suchą po datek wyciągnął; Konrad rzucił mu srebrną monetę całą i poleciał do go-
spody.
W progu stał Zanaro ciekawy i niespokojny; ale ujrzawszy go z dobrą miną, poweselał.
 Eccellenza! bawiliście długo... wieczór być musiał wesoły?
 Powinszujcie mi, gospodarzu...
 A! cóż się stało?...
 Jestem zaręczony z piękną córką kapitana.
 O! A Antonio?
 Zaręczył się z ideałem jakimś, którego imię tylko dosłyszałem.
 Niepodobna!...
 Tak jest.
 Cosa stupenda! Eccellenza! Zaręczony! Byćże to może!
I Zanaro, udając szczęśliwość wielką, widocznie niezupełnie rad był wiadomości; powieść
dla niego jakoś się za prędko i za nagle kończyła. Pojąć nie mógł, jak się obeszło bez intryg,
przeszkód, bitew, wykradania, do którego miał dopomagać i za które spodziewał się, że mu
zapłacą, bo plan był już osnuł stosowny.
 Cosa stupenda!  powtarzał kwaśno, przemyślając już naprędce, jak by na nowo szyki
pomięszać, wodę zamącić i wędkę na ryby zapuścić.
62
Ale tymczasem wymownym powinszowaniem w którym gwiazdy, słońce, księżyc, św.
Antoni Padewski i Jupiter zarazem, bogowie i anioły mięszali się w najpoufalszym stosunku,
odprowadził go aż do drzwi mieszkania, spiesząc wnet z nowiną niepomyślną do żony i córki.
Konrad wszedł i pobożne chłopię, upadł na kolana, aby się przed podróżnym obrazem Czę-
stochowskiej Matki pomodlić.
Był to stary, na blasze złoconej malowany obrazek, z jednej strony Chrystusa na krzyżu, z
drugiej Matkę Boską wystawiający, który nie opuszczał nigdy jego matki: był z nim w boju na
piersiach, zgiął się od kuli, od której go ocalił, a teraz słuchał modlitwy pierwszej narzeczo-
nego strwożonego szczęściem swoim.
Nie wiedział sam, jak długo trwało to nabożeństwo, gdy kilkakrotne westchnienie, w któ-
rym poznał głos Maćka, obudziło go nareście.
Wstał razniej na nogi i obrócił się do chłopaka, który za progiem pokoju przechadzał się z
założonymi na piersiach rękami, widocznie smutny i jakby na coś oczekując. Zaledwie ujrzał
swego pana wolnym, począł odchrząkiwać, dając znać, że ma coś do powiedzenia.
 No, a co ci tam Maćku? zawsze tak zle w tej Wenecji?
 I... czegoż by miało być zle  odparł węgrzynek  ono to dobrze, ale człek sobie różnie
myśli.
 O czymże, Maćku?
 A o czymże by, jaśnie panie, gdyby nie o swej biedzie...
 No! o jakiejże?
 Człek zwyczajnie sierota; ta przemyśla różnie, co z sobą dalej będzie robił.
 I ty więc myślisz już o przyszłości?
 A czemuż by nie, proszę pana.
I stęknął, widocznie nierad, że rozmowa jakiś obrót brała nie po myśli jego.
 Gdybyś ty mi, mój kochany, powiedział od razu, czego chcesz, a nie wybierał się jak
czajka za morze? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl