[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy generał nie żąda od nas za dużo?
Neufeld uspokajająco potrząsnął głową.
 Generał Zimmermann zawsze wie co robi. Jego sąd o psychice takich jak Mallory
sprawdza się zawsze w stu procentach.
 Mam nadzieję.  Droszny nie był przekonany.  Mam taką nadzieję przez wzgląd na
nas.
Wyszli z przybudówki.
 Wezwij do mojej kancelarii kapitana Mallory ego  polecił Neufeld
radiooperatorowi.  I sierżanta Baera.
Kiedy Mallory stawił się w kancelarii, zastał tam już Neufelda z Drosznym i Baerem.
Neufeld przemówił krótko i rzeczowo.
 Postanowiliśmy wywiezć was stąd samolotem z podwoziem płozowym  to jedyne
maszyny, które mogą lądować w tych przeklętych górach. Macie kilka godzin czasu na sen  nie
wyruszymy stąd przed czwartą. Ma pan pytania?
 A gdzie jest to lądowisko?
 Na polanie. Kilometr stąd. Coś jeszcze?
 Nie. Tylko nas stąd wywiezcie.
 Co do tego nie ma żadnych obaw  rzekł z naciskiem Neufeld.  Moim jedynym
pragnieniem jest wyprawić was stąd szczęśliwie w drogę. Szczerze mówiąc, Mallory, sprawiacie
nam same kłopoty, więc im prędzej wyjedziecie, tym lepiej.
Mallory skinął głową i wyszedł.
 Mam dla was małe zadanie, sierżancie  powiedział Neufeld do Baera.  Małe, ale
bardzo ważne. Słuchajcie uważnie.
Mallory z zamyśloną miną opuścił barak Neufelda i przeszedł wolno przez obozowisko.
Kiedy zbliżał się do baraku gościnnego, ze środka wyłonił się Andrea i minął go bez słowa,
spowity w obłok cygarowego dymu i nachmurzony. Mallory wszedł do baraku, gdzie Petar
znowu grał jugosłowiańską wersję  Dziewczyny, którą zostawiłem . Była to chyba jego ulubiona
piosenka. Mallory spojrzał na Marię, Reynoldsa i Grovesa, którzy siedzieli w milczeniu, a potem
na Millera, który z tomikiem wierszy w ręku na wpół leżał w śpiworze.
 Coś zmartwiło naszego przyjaciela  powiedział, wskazując głową drzwi.
Miller uśmiechnął się szeroko i teraz on z kolei skinął głową w kierunku Petara.
 Znowu gra melodię Andrei  wyjaśnił.
Mallory uśmiechnął się krótko i zwrócił się do Marii.
 Powiedz mu, żeby przestał grać. Wyruszamy póznym popołudniem i wszyscy
potrzebujemy jak najwięcej snu.
 Możemy pospać w samolocie  odezwał się ponuro Reynolds.  Możemy spać po
dotarciu na miejsce przeznaczenia... Gdziekolwiek ono się znajduje.
 Nie, śpijcie teraz.
 Dlaczego teraz?
 Dlaczego teraz?  Mallory z roztargnieniem zapatrzył się w przestrzeń.  Bo być
może nie będzie już więcej czasu na nic.
Reynolds spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. Po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy
nie było podejrzliwości i wrogości. Tylko pełna zaciekawienia zaduma i pierwsze nikłe oznaki
zrozumienia.
Na płaskowyżu Ivenici kolumna posuwała się dalej, ale już nie jak ludzie. Partyzanci
potykali się, w różnym stopniu wyczerpani, poruszając się w najlepszym razie jak automaty,
upiory wskrzeszone z martwych, z twarzami wykrzywionymi bólem i niewyobrażalnym
zmęczeniem, z rozpalonymi członkami i odrętwiali duchem. Co kilka sekund ktoś potykał się,
upadał, nie mógł wstać i odnoszono go pomiędzy dziesiątki innych, już leżących w stanie bliskim
śpiączki z boku przy prymitywnym pasie startowym, gdzie partyzantki robiły wszystko, co w ich
mocy, żeby przywrócić do życia ich przemarznięte, wyczerpane ciała kubkami gorącej zupy i
hojnymi porcjami rakii.
Kapitan Vlanović obrócił się w stronę pułkownika Visa. Minę miał strapioną, a głos cichy
i bardzo poważny.
 To szaleństwo, panie pułkowniku, szaleństwo! To... to niemożliwe, sam pan widzi, że
niemożliwe. Nigdy nam... Panie pułkowniku, w ciągu pierwszych dwóch godzin odpadło dwustu
pięćdziesięciu ludzi. Ta wysokość, zimno, zwykłe wyczerpanie fizyczne... To szaleństwo.
 Cała wojna to szaleństwo  odparł ze spokojem Vis.  Przekaż przez radio, że
potrzebujemy jeszcze pięciuset ludzi.
VIII. Piątek, godz. 15:00-21:15
Mallory wiedział, że już czas. Spojrzał na Andreę, Millera, Reynoldsa, Grovesa i pojął, że
oni też to wiedzą. Na ich twarzach dostrzegł bardzo wyraznie to, co kryło się tuż pod
powierzchnią jego własnych myśli  gwałtowne napięcie, krańcową, napiętą do ostateczności
czujność gotową przejść w równie gwałtowny czyn. Zawsze nadchodziła owa chwila prawdy,
która obnażała ludzi i pokazywała, co są naprawdę warci. Zastanawiał się, jacy okażą się
Reynolds i Groves; miał wrażenie, że spiszą się dobrze. Zastanawianie się nad Andreą i Millerem
nie przyszło mu na myśl, gdyż za dobrze ich znał. Miller, kiedy wszystko wydawało się stracone,
przerastał samego siebie. Natomiast Andrea, zazwyczaj powściągliwy w zachowaniu, niemal
ospały, zmieniał się nie do poznania w istotę będącą nieprawdopodobnym połączeniem zimnego
wyrachowania z furiacko walczącą maszyną, dla której Mallory przy całej swej wiedzy i
doświadczeniu nie znajdował najdalszych nawet analogii. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał
chłodno i bezosobowo jak nigdy dotąd.
 Wyruszamy o czwartej. Jest trzecia. Jeżeli się nam poszczęści, zaskoczymy ich
znienacka. Wszystko jasne?
 To znaczy, że jeżeli coś nie wyjdzie, to utorujemy sobie odwrót strzelając?  spytał
ze zdumieniem, prawie z niedowierzaniem Reynolds.
 Strzelając, strzelając, żeby zabić. To rozkaz, sierżancie.
Jak Boga kocham, nic z tego nie rozumiem  wyznał Reynolds z miną jasno wskazującą,
że porzucił wszelkie próby zrozumienia, co się dzieje.
Mallory z Andreą opuścili barak i niedbałym krokiem przeszli przez obóz do baraku
Neufelda.
 Rozgryzli nas  powiedział Mallory.
 Wiem. Gdzie Petar i Maria?
 Może śpią? Wyszli z baraku dwie godziny temu. Przyjdziemy po nich pózniej.
 Pózniej może być za pózno... Są w wielkim niebezpieczeństwie, Keith.
 Co można na to poradzić, Andrea? Od dziesięciu godzin o niczym innym nie myślę.
To strasznie nieludzkie ryzyko, ale muszę je podjąć. Są wpisani na straty. Przecież wiesz, co by
było, gdybym odsłonił karty teraz.
 Wiem  odparł zatroskany Andrea.  Koniec wszystkiego.
Weszli do baraku Neufelda nie dbając o to, by zapukać. Siedzący przy biurku kapitan, u
którego boku stał Droszny, podniósł się gniewnie zaskoczony i spojrzał na zegarek.
 Powiedziałem: o czwartej, nie o trzeciej  oświadczył lakonicznie.
 To nasza wina  odparł przepraszająco Mallory. Zamknął drzwi.  Proszę
zachowywać się rozsądnie.
Neufeld i Droszny zachowali się rozsądnie, tak jak większość ludzi, w których mierzą
dwa lugery z dziurkowanymi tłumikami wkręconymi w lufy  po prostu zamarli, a z ich twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl