[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Eric wzruszył ramionami.
- Wiesz równie dobrze jak ja, że jesteśmy wraz z Johnem jedynie
cichymi wspólnikami. Umówiliśmy się z Westonem, że nie będzie-
my się zbytnio wtrącać. Próbowałem z nim porozmawiać, ale nic to
nie dało.
- Skończony dureń z niego.
- Dureń, który zarabia grube pieniądze. - Eric wskazał w stronę
baru. - Popatrz na to.
- Do diabła z nimi! - ucięła Liz. - Jest tam Rawson?
- Tak, widziałem, jak rozmawiał z...
- Wyciągnij go. Musi otworzyć aptekę. Potrzebujemy leków.
- Dobra. - Eric poszedł do baru i zginął w nim na długo. Wresz-
cię wrócił z Rawsonem, wysokim, chudym mężczyzną w okularach
o grubych szkłach.
Liz zrobiła krok do przodu i powiedziała szorstko:
- Panie Rawson, obiecał pan być w sklepie pół godziny temu.
Rawson uśmiechnął się.
- Czy uważa pani, że sytuacja jest aż tak poważna, panno Pe-
terson? - rzekł tonem rozbawionej pobłażliwości.
Liz odetchnęła głęboko i opanowała się.
- Poważna czy nie, faktem jest, że nie dotrzymał pan obietnicy.
Rawson rzucił tęskne spojrzenie w stronę baru.
- No, już dobrze - zgodził się niechętnie. - Chodzmy zatem.
- Zostajesz tutaj? - spytała Erica.
Pokręcił głową.
- Wracam do Johnniego. Ten tłum i tak się nie ruszy.
- Nie zwlekaj - poradziła. - Idziemy, panie Rawson.
Kiedy opuścili hotel, Stacey obejrzała się i spostrzegła, że Quen-
tin wyszedł z baru i dołączył do Erica. Zdawało jej się, że się o coś
spierają.
Otwierając wreszcie aptekę, Rawson odezwał się zrzędliwie:
- Wcale nie jestem przekonany, czy nie łamię prawa.
- Farmaceuci mogą otwierać swoje sklepy w nagłych przypad-
kach nawet w niedzielę - zapewniła go Liz. - Wiem chyba na temat
prawa więcej niż pan.
Rawson wszedł pierwszy i nacisnął wyłącznik. Kiedy światło nie
zapaliło się, mruknął:
- Ach, zapomniałem. Ale to nic, mam na zapleczu kilka świec.
- Jest wystarczająco widno - powstrzymała go Liz. - Bierzmy
się do roboty.
Rawson stanął za ladą, przyjmując zawodową pozycję.
- Słucham was, panienki - odezwał się pogodnie. Czym mogę
służyć? - Stacey z trudem zachowała powagę, myśląc, że pewnie
za chwilę włoży jeszcze biały kitel.
- Tu jest lista - Liz podała mu kartkę.
Rawson przejrzał flegmatycznie spis, zastanawiając się, z dopro-
wadzającą do szału pedantycznością, nad każdym z podanych
pónktów.
- No, no! Jest tego sporo.
- Tak - cierpliwie zgodziła się Liz.
- Kto za to wszystko zapłaci?
Liz spojrzała na niego wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym
zerknęła na Stacey, która również była zaskoczona. Pochyliła się nad
ladą.
- Wolałby pan otrzymać pieniądze przed, czy po dostarczeniu
lekarstw?
Był zbyt ograniczony, by zauważyć grozbę kryjącą się w jej
tonie.
- No, podliczenie tego wszystkiego zajmie trochę czasu - zachi-
chotał. - Na szczęście kupiłem jeden z tych nowych, elektronicz-
nych kalkulatorów. Wie pani, to strasznie ułatwia prowadzenie
interesu.
Liz grzmotnęła pięścią w ladę.
- Bierz się do roboty, Rawson. Jeżeli martwisz się o pieniądze,
to zapisz rachunek na konto Johnniego, a może uważasz jego kredyt
za nie dość dobry?
- Och, nie, tak będzie zupełnie w porządku - pospiesznie za-
pewnił ją Rawson. Jeszcze raz spojrzał na listę. - No więc, zaczyna-
my. Bandaże: dziesięć tuzinów opakowań pięciocentymetrowych,
dziesięć tuzinów ośmiocentymetrowych, tyle samo piętnaste... Mu-
simy przejść po nie do magazynu.
- Chodzmy. Gdzie to jest?
- Chwileczkę. Tu coś się nie zgadza, panno Peterson. Cała ta
morfina, tu, na trzeciej stronie. - Wyciągnął do niej listę. - Napraw-
dę, nie mam prawa wydać tego bez recepty. W dodatku takiej
ilości! - Potrząsnął głową. - Mógłbym stracić licencję.
- Na ostatniej stronie jest podpis doktora Scotta.
- To nie wystarczy, panno Peterson. Po pierwsze brak jego pod-
pisu na stronie trzeciej, a po drugie powinien wystawić formalną
receptę. Ustawa o narkotykach bardzo wyraznie to określa. Lista, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szamanka888.keep.pl
Eric wzruszył ramionami.
- Wiesz równie dobrze jak ja, że jesteśmy wraz z Johnem jedynie
cichymi wspólnikami. Umówiliśmy się z Westonem, że nie będzie-
my się zbytnio wtrącać. Próbowałem z nim porozmawiać, ale nic to
nie dało.
- Skończony dureń z niego.
- Dureń, który zarabia grube pieniądze. - Eric wskazał w stronę
baru. - Popatrz na to.
- Do diabła z nimi! - ucięła Liz. - Jest tam Rawson?
- Tak, widziałem, jak rozmawiał z...
- Wyciągnij go. Musi otworzyć aptekę. Potrzebujemy leków.
- Dobra. - Eric poszedł do baru i zginął w nim na długo. Wresz-
cię wrócił z Rawsonem, wysokim, chudym mężczyzną w okularach
o grubych szkłach.
Liz zrobiła krok do przodu i powiedziała szorstko:
- Panie Rawson, obiecał pan być w sklepie pół godziny temu.
Rawson uśmiechnął się.
- Czy uważa pani, że sytuacja jest aż tak poważna, panno Pe-
terson? - rzekł tonem rozbawionej pobłażliwości.
Liz odetchnęła głęboko i opanowała się.
- Poważna czy nie, faktem jest, że nie dotrzymał pan obietnicy.
Rawson rzucił tęskne spojrzenie w stronę baru.
- No, już dobrze - zgodził się niechętnie. - Chodzmy zatem.
- Zostajesz tutaj? - spytała Erica.
Pokręcił głową.
- Wracam do Johnniego. Ten tłum i tak się nie ruszy.
- Nie zwlekaj - poradziła. - Idziemy, panie Rawson.
Kiedy opuścili hotel, Stacey obejrzała się i spostrzegła, że Quen-
tin wyszedł z baru i dołączył do Erica. Zdawało jej się, że się o coś
spierają.
Otwierając wreszcie aptekę, Rawson odezwał się zrzędliwie:
- Wcale nie jestem przekonany, czy nie łamię prawa.
- Farmaceuci mogą otwierać swoje sklepy w nagłych przypad-
kach nawet w niedzielę - zapewniła go Liz. - Wiem chyba na temat
prawa więcej niż pan.
Rawson wszedł pierwszy i nacisnął wyłącznik. Kiedy światło nie
zapaliło się, mruknął:
- Ach, zapomniałem. Ale to nic, mam na zapleczu kilka świec.
- Jest wystarczająco widno - powstrzymała go Liz. - Bierzmy
się do roboty.
Rawson stanął za ladą, przyjmując zawodową pozycję.
- Słucham was, panienki - odezwał się pogodnie. Czym mogę
służyć? - Stacey z trudem zachowała powagę, myśląc, że pewnie
za chwilę włoży jeszcze biały kitel.
- Tu jest lista - Liz podała mu kartkę.
Rawson przejrzał flegmatycznie spis, zastanawiając się, z dopro-
wadzającą do szału pedantycznością, nad każdym z podanych
pónktów.
- No, no! Jest tego sporo.
- Tak - cierpliwie zgodziła się Liz.
- Kto za to wszystko zapłaci?
Liz spojrzała na niego wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym
zerknęła na Stacey, która również była zaskoczona. Pochyliła się nad
ladą.
- Wolałby pan otrzymać pieniądze przed, czy po dostarczeniu
lekarstw?
Był zbyt ograniczony, by zauważyć grozbę kryjącą się w jej
tonie.
- No, podliczenie tego wszystkiego zajmie trochę czasu - zachi-
chotał. - Na szczęście kupiłem jeden z tych nowych, elektronicz-
nych kalkulatorów. Wie pani, to strasznie ułatwia prowadzenie
interesu.
Liz grzmotnęła pięścią w ladę.
- Bierz się do roboty, Rawson. Jeżeli martwisz się o pieniądze,
to zapisz rachunek na konto Johnniego, a może uważasz jego kredyt
za nie dość dobry?
- Och, nie, tak będzie zupełnie w porządku - pospiesznie za-
pewnił ją Rawson. Jeszcze raz spojrzał na listę. - No więc, zaczyna-
my. Bandaże: dziesięć tuzinów opakowań pięciocentymetrowych,
dziesięć tuzinów ośmiocentymetrowych, tyle samo piętnaste... Mu-
simy przejść po nie do magazynu.
- Chodzmy. Gdzie to jest?
- Chwileczkę. Tu coś się nie zgadza, panno Peterson. Cała ta
morfina, tu, na trzeciej stronie. - Wyciągnął do niej listę. - Napraw-
dę, nie mam prawa wydać tego bez recepty. W dodatku takiej
ilości! - Potrząsnął głową. - Mógłbym stracić licencję.
- Na ostatniej stronie jest podpis doktora Scotta.
- To nie wystarczy, panno Peterson. Po pierwsze brak jego pod-
pisu na stronie trzeciej, a po drugie powinien wystawić formalną
receptę. Ustawa o narkotykach bardzo wyraznie to określa. Lista, [ Pobierz całość w formacie PDF ]