[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lić sprawiedliwie pięć gum między trzy osoby, lecz — inaczej niż zwykle — rozstrzy-
gnięto go polubownie. Z syropem, fistaszkami, lizakami, winogronami, śliwkami i brzo-
skwiniami w żołądku nikt nie jest zbyt wojowniczo usposobiony.
Archie biegł przodem, wprawiając się w piłkę nożną przy pomocy kamieni, którymi
strzelał do pni drzew. Dina kroczyła z wolna, z wdziękiem i godnością — na wypadek,
gdyby gdzieś w pobliżu znajdował się Pete. April szła zamyślona.
— A jednak nie ma powodu — odezwała się znienacka — by pan Holbrook zabijał
Rileya. Florę Sanford, owszem, ale Rileya? Nie!
Dina wzdrygnęła się i odparła:
— Dziwna rzecz. Ja właśnie o tym samym myślałam.
— Mimo to — wywodziła dalej April — nie możemy go wykreślić z listy podejrza-
nych. Nie możemy żadnego spośród podejrzanych wykluczyć na tym etapie. Pamiętasz?
Tak mówi detektyw w serii Clarka Camerona. On...
Nagle rozległ się gwizdek gdzieś wśród pagórków. Archie stanął, posłuchał, gwizdnął
w odpowiedzi przeraźliwie.
— To Banda! — wyjaśnił siostrom. — Niedługo wrócę!
Skręcił na przełaj w górę stoku i wkrótce zniknął dziewczynkom z oczu.
April westchnęła.
— A więc, jak mówiłam — podjęła przerwaną rozmowę. — Każdy, kto jest wplątany
w jakikolwiek sposób w tę historię...
— Halo, dzień dobry! — zawołała Dina.
Na przeciwległym chodniku ukazała się znajoma postać Pierre’a Desgranges, podą-
żającego nad ocean ze sztalugami, składanym krzesłem i przyborami do malowania.
Pierre Desgranges zatrzymał się, przywitał, przekazał ukłony dla matki, wreszcie od-
szedł.
— Stanęłyśmy na tym — zaczęła znowu April — że nikogo... — Urwała nagle.
— Co się stało? — zaniepokoiła się Dina.
— Nic — odparła April. — Coś mi przyszło na myśl... — Odwróciła głowę w stronę,
170
skąd przyszły, wiedząc, że Dina na pewno zrobi za jej przykładem to samo i może dzię-
ki temu nie zauważy samochodu, w którym u wjazdu do ich ogrodu czeka Rupert van
Deusen,
Należało działać błyskawicznie. Jeżeli podejdą do samochodu razem, a młody czło-
wiek podający się za Ruperta van Deusena zacznie z nimi rozmowę — będzie klops!
Czemuż, ach czemuż nie powiedziała Dinie wcześniej o całej tej historii! Teraz było za
późno.
— Wiesz, Dino — zaczęła. — Może by... Właśnie myślę... Bo może...
— Przestań stękać! — surowo napomniała ją Dina. — O co chodzi?
— O pana Desgranges — odparła April. — To bardzo podejrzany osobnik. Poszedł
nad ocean, żeby tam malować. Myślę, że powinnaś iść za nim i nawiązać pogawędkę.
— Ja? — zdziwiła się Dina. — Dlaczego?
— Wiesz przecież — odparła April — jakie informacje zgromadziła o nim pani San-
ford. Nie brakowało mu powodów do morderstwa. Jeżeli podzieliła się tymi wiadomo-
ściami z Rileyem, to pan Desgranges miał również wystarczający motyw, żeby zastrze-
lić Rileya.
— To prawda — zgodziła się Dina. — Ale dlaczego ja?
— Dlatego że on ciebie bardzo lubi — oświadczyła April. — Mówi, że masz talent.
Przypomnij sobie, jak chwalił twój plakat, który namalowałaś na kursie malarstwa. Sią-
dziesz przy nim i spytasz, czy wolno przyglądać się, jak maluje morze, no i taktownie
zagaisz rozmowę.
Dina spochmurniała.
— A nie mogłybyśmy pójść obie?
— Ludzie zwykle chętniej zwierzają się w cztery oczy — powiedziała April. — Gdzieś
to czytałam. A z nas dwóch on woli ciebie.
— No dobrze — z wahaniem odparła Dina — ale o co ja go mam pytać?
— Ach, o nic specjalnego! — powiedziała April. — Po prostu naprowadzisz rozmo-
wę na zagadkę morderstwa pani Sanford, postarasz się, żeby on gadał jak najwięcej, a ty
będziesz tylko słuchała i zapamiętywała jego słowa. Zachowuj się taktownie, a pewnie
się czegoś dowiesz.
— Czego na przykład? — spytała Dina. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szamanka888.keep.pl
lić sprawiedliwie pięć gum między trzy osoby, lecz — inaczej niż zwykle — rozstrzy-
gnięto go polubownie. Z syropem, fistaszkami, lizakami, winogronami, śliwkami i brzo-
skwiniami w żołądku nikt nie jest zbyt wojowniczo usposobiony.
Archie biegł przodem, wprawiając się w piłkę nożną przy pomocy kamieni, którymi
strzelał do pni drzew. Dina kroczyła z wolna, z wdziękiem i godnością — na wypadek,
gdyby gdzieś w pobliżu znajdował się Pete. April szła zamyślona.
— A jednak nie ma powodu — odezwała się znienacka — by pan Holbrook zabijał
Rileya. Florę Sanford, owszem, ale Rileya? Nie!
Dina wzdrygnęła się i odparła:
— Dziwna rzecz. Ja właśnie o tym samym myślałam.
— Mimo to — wywodziła dalej April — nie możemy go wykreślić z listy podejrza-
nych. Nie możemy żadnego spośród podejrzanych wykluczyć na tym etapie. Pamiętasz?
Tak mówi detektyw w serii Clarka Camerona. On...
Nagle rozległ się gwizdek gdzieś wśród pagórków. Archie stanął, posłuchał, gwizdnął
w odpowiedzi przeraźliwie.
— To Banda! — wyjaśnił siostrom. — Niedługo wrócę!
Skręcił na przełaj w górę stoku i wkrótce zniknął dziewczynkom z oczu.
April westchnęła.
— A więc, jak mówiłam — podjęła przerwaną rozmowę. — Każdy, kto jest wplątany
w jakikolwiek sposób w tę historię...
— Halo, dzień dobry! — zawołała Dina.
Na przeciwległym chodniku ukazała się znajoma postać Pierre’a Desgranges, podą-
żającego nad ocean ze sztalugami, składanym krzesłem i przyborami do malowania.
Pierre Desgranges zatrzymał się, przywitał, przekazał ukłony dla matki, wreszcie od-
szedł.
— Stanęłyśmy na tym — zaczęła znowu April — że nikogo... — Urwała nagle.
— Co się stało? — zaniepokoiła się Dina.
— Nic — odparła April. — Coś mi przyszło na myśl... — Odwróciła głowę w stronę,
170
skąd przyszły, wiedząc, że Dina na pewno zrobi za jej przykładem to samo i może dzię-
ki temu nie zauważy samochodu, w którym u wjazdu do ich ogrodu czeka Rupert van
Deusen,
Należało działać błyskawicznie. Jeżeli podejdą do samochodu razem, a młody czło-
wiek podający się za Ruperta van Deusena zacznie z nimi rozmowę — będzie klops!
Czemuż, ach czemuż nie powiedziała Dinie wcześniej o całej tej historii! Teraz było za
późno.
— Wiesz, Dino — zaczęła. — Może by... Właśnie myślę... Bo może...
— Przestań stękać! — surowo napomniała ją Dina. — O co chodzi?
— O pana Desgranges — odparła April. — To bardzo podejrzany osobnik. Poszedł
nad ocean, żeby tam malować. Myślę, że powinnaś iść za nim i nawiązać pogawędkę.
— Ja? — zdziwiła się Dina. — Dlaczego?
— Wiesz przecież — odparła April — jakie informacje zgromadziła o nim pani San-
ford. Nie brakowało mu powodów do morderstwa. Jeżeli podzieliła się tymi wiadomo-
ściami z Rileyem, to pan Desgranges miał również wystarczający motyw, żeby zastrze-
lić Rileya.
— To prawda — zgodziła się Dina. — Ale dlaczego ja?
— Dlatego że on ciebie bardzo lubi — oświadczyła April. — Mówi, że masz talent.
Przypomnij sobie, jak chwalił twój plakat, który namalowałaś na kursie malarstwa. Sią-
dziesz przy nim i spytasz, czy wolno przyglądać się, jak maluje morze, no i taktownie
zagaisz rozmowę.
Dina spochmurniała.
— A nie mogłybyśmy pójść obie?
— Ludzie zwykle chętniej zwierzają się w cztery oczy — powiedziała April. — Gdzieś
to czytałam. A z nas dwóch on woli ciebie.
— No dobrze — z wahaniem odparła Dina — ale o co ja go mam pytać?
— Ach, o nic specjalnego! — powiedziała April. — Po prostu naprowadzisz rozmo-
wę na zagadkę morderstwa pani Sanford, postarasz się, żeby on gadał jak najwięcej, a ty
będziesz tylko słuchała i zapamiętywała jego słowa. Zachowuj się taktownie, a pewnie
się czegoś dowiesz.
— Czego na przykład? — spytała Dina. [ Pobierz całość w formacie PDF ]