[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wybiegała z domu, by ruszyć za Garethem, Jane postanowiła zabrać Minette na
spacer, zanim uniemożliwi jej to nadchodząca burza. W porannej sukni barwy
wiśniowej w białe kropeczki i pasującym do niej kapeluszu o szerokim rondzie
przeszła przez marmurowy hall, zamierzając opuścić dom przez południowy
taras. Minette nie była na smyczy i co chwila wybiegała niecierpliwie do
przodu, a potem wracała do swojej pani. Potem jakby za sprawą różdżki
czarodziejskiej pojawił się Chatterji i wskoczył pudlicy na grzbiet. Stanowiło to
dla Minette sygnał do rozpoczęcia szalonej zabawy. Z radosnym szczeknięciem
popędziła do salonu, ale gdy Jane tam za nią przyszła, suki nie było. Tak samo
jak Hektor minionej nocy, zbadała bibliotekę, a potem korytarz do pawilonu dla
gości, gdzie natknęła się na Anjuli, która powiedziała jej, iż nie widziała
żadnego ze zwierząt.
Domyśliwszy się, że w takim razie musiały skierować się do kaplicy, Jane
uniosła spódnicę i pośpieszyła w tamtym kierunku. Wkrótce już była na
miejscu, gdzie ujrzała Minette zaglądającą do wnętrza oranżerii. Pies czujnie
nastawiał uszy, a jego ogon zamarł w bezruchu. Chatterji zeskoczył mu z
grzbietu i wspiął się na gzyms nad drzwiami, z którego również obserwował
coś, co działo się pod palmami.
Jane zatrzymała się i wtedy wyraznie usłyszała zgrzytanie przesuwanego
kamienia. Zaskoczona przekradła się na paluszkach przez kaplicę. Minette
odwróciła się i zaczęła machać ogonem, ale nie wydała głosu. Jane bezszelestnie
przeszła pomiędzy tropikalnymi roślinami, by zobaczyć, co tam się dzieje. Zaraz
jednak zatrzymała się ze zdumieniem, gdyż ujrzała panią Wilbeforce klęczącą
nad kwadratowym otworem, który ukazał się pod kamieniem. Gospodyni
trzymała w rękach diadem Hollandów. Na twarzy jej malował się wyraz
triumfu, gdyż zauważyła rysę. Po chwili kobieta schowała klejnot do woreczka z
miękkiej tkaniny leżącego obok niej na podłodze.
Jane oburzyła się.
- Co pani sobie wyobraża, pani Wilbeforce? - spytała.
Gospodyni zerwała się na nogi jak oparzona. Spojrzała na Jane ze zgrozą,
chowając woreczek za plecami i starając się wymyślić jakąś przekonywującą
wymówkę.
- T-tak to wszystko znalazłam, wasza miłość - wydusiła w końcu.
- A diadem sam trafił do twojego woreczka? - spytała lodowato Jane.
Gospodyni otworzyła i zamknęła usta jak ryba wyjęta z wody, a Jane
wyciągnęła rękę. -Proszę mi to oddać.
Pani Wilbeforce zacisnęła palce na miękkiej tkaninie i zaczęła się cofać.
- Diadem nie należy do pani! Jest nasz! - krzyknęła, a jej północny akcent
gdzieś zniknął, zastąpiony przez wymowę irlandzką.
- Nasz? - powtórzyła Jane.
- Fitzgeraldów. Zawsze do nas należał, i ani wy, ani Hollandowie go nie
dostaniecie!
Jane spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Fitzgeraldowie? Ma pani coś wspólnego z Fleur Fitzgerald?
- Jestem jej matką! - zawołała kobieta.
Jane rozchyliła wargi, gdyż wreszcie dostrzegła podobieństwo.
- I to dlatego pani tutaj przyszła - rzekła powoli.
- Pani mąż oszukał ją, a ja zabieram to, co zawsze należało do nas.
- Nic pani nie zabiera - stwierdziła Jane, starając się nadać swemu głosowi
ton rozkazujący.
Gospodyni znienacka rzuciła się ku niej i odepchnęła ją tak mocno, że
Jane nie miała szans utrzymać równowagi. Upadła tak ciężko, że na chwilę
straciła przytomność, lecz Minette natychmiast rzuciła się na pomoc. Pudlica
próbowała schwytać rąbek spódnicy pani Wilbeforce, lecz jej się to nie udało,
ale wtedy Chatterji rzucił się na uciekającą, gdy ta wybiegała do kaplicy.
Małpka chciała złapać woreczek, wiedząc, że w środku znajduje się diadem.
Była rozwścieczona tym, że klejnot trafił z powrotem do dziury w ziemi, a ta
kobieta zabrała go. Wbiła więc z całej siły ząbki w ucho pani Wilbeforce, a
gospodyni krzyknęła z bólu. Chatterji uznał, że nadeszła jego chwila, i
spróbował wyrwać woreczek, ale kobieta trzymała go z całych sił. Szarpanina
trwała przez chwilę, aż wreszcie gospodyni wpadła na pomysł, by wyjąć diadem
i odrzucić pusty woreczek z uczepioną do niego małpką. Woreczek uderzył o
pulpit, a zwierzak spadł na kamienną posadzkę.
Minette rzuciła się za panią Wilbeforce, szczekając zawzięcie, a Jane
podbiegła do nieszczęsnego Chatterji, lękając się, iż został zabity, ale na
szczęście stracił tylko dech. Podniosła go i pobiegła z nim w stronę głównej
części pałacu, gdzie Minette ujadała głośno w marmurowym hallu.
Jednak kiedy Jane dotarła tam, nie było śladu ani po pani Wilbeforce, ani
po ukradzionym diademie.
35
Zuzanna i Gareth znalezli się przy zwalonym dębie, zanim dostrzegli
wypełnione wodą odciski kopyt oraz kół wózka, wychodzące spośród drzew po
ich prawej stronie. Wtedy zauważyli też, że jest tam mało używana droga, na
którą przedtem nie zwrócili uwagi. Wydawało się, że prowadzi ona prosto do
pałacu, podczas gdy ich trasa skręcała to tu, to tam, żeby doprowadzić do
wszystkich świątyń i innych niespodzianek. Koleiny omijały dąb, a potem
ciągnęły się dalej zakazaną ścieżką do świątyni. Ktokolwiek tędy jechał, musiał
uczynić to po burzy, gdyż ślady były bardzo wyrazne i ostro zarysowane; gdyby
powstały przed lub w trakcie deszczu, woda zatarłaby je w dużym stopniu, tak
jak inne znajdujące się obok albo pod spodem.
Zuzanna i Gareth zwolnili. Kiedy jechali tędy poprzednim razem, nie było
tu żadnych śladów, a Hektor mówił, że książę polecił swoim pomocnikom
zawiezć Stephena wózkiem zaprzężonym w kucyka. Z pewnością tędy właśnie
posuwał się ów pojazd. Gareth przyjrzał się śladom.
- Ten wózek jechał tędy wczoraj w nocy, prawdopodobnie ze Stephenem,
a potem wrócił. Teraz znowu przyjechał. Zgaduję, że ktoś udał się sprawdzić, co
dzieje się z więzniem.
Zuzanna otworzyła usta, spoglądając w stronę świątyni,
- To znaczy, że są tam w tej chwili!
- Prawdopodobnie.
- M-myślisz, że to werbownicy? Uśmiechnął się.
- Używający wózka, zaprzężonego w kucyka? Nie sądzę, by mieli takie
zwyczaje. Nie, to raczej któryś z lokai księcia.
Pojechali dalej, ale znacznie ostrożniej, trzymając się trawy obok ścieżki,
żeby nie zostawiać po sobie wyraznych śladów. Kiedy zbliżyli się do polanki
przed świątynią, usłyszeli tuż za zakrętem ciche rżenie konia. Natychmiast
skryli się pośród drzew, skąd obserwowali, jak wózek nadjeżdża. Prowadził go
pięściarz nazwiskiem Jones, który tak bardzo troszczył się, by nie zgasła mu
fajka, że nie było niebezpieczeństwa, żeby zauważył któregokolwiek z ukrytych
pośród liści obserwatorów.
Kiedy znalazł się przy zwalonym dębie, szybko ru-szyli do świątyni. Na
polance nie było nikogo, ale ślady wózka wiodły prosto do stopni. Zsiedli z koni
i wspięli się do wejścia, gdzie Gareth ujął Zuzannę za rękę i poprowadził ją do
schodów w środku. Znalazłszy się tam, krzyknął:
- Stephen? Stephen, słyszysz mnie?
Jednak nie uzyskał żadnej odpowiedzi; słychać było tylko miarowe
kapanie wody, nagromadzonej po ulewie. Zawołał znowu, lecz i tym razem nikt
się nie odezwał,
- Stephen, to ja, Zuzanna - dołączyła się jego siostra,- Jeśli mnie słyszysz,
daj mi jakiś znak.
Przez chwilę nic się nie działo, ale potem rozległo się jakieś szuranie.
Było tak słabe, że w pierwszej chwili nie mieli pewności, czy rzeczywiście coś
słyszą, ale potem powtórzyło się i wtedy wiedzieli już, że znalezli Stephena. Z
okrzykiem radości Zuzanna schwyciła spódnice, by rzucić się w ciemne
otchłanie, ale Gareth powstrzymał ją. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl