[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Niech pani zostawi trochę - mówię w końcu i ona zaciąga się ostatni raz, i podaje
mi papierosa, zaciągam się, czuję smak jej szminki i o mało się nie spuszczam; co
będziesz robił po szkole? - pyta, nie wiem, mówię, pojadę gdzieś na studia, a, mówi,
rozumiem, dobrze, mówi, idz, a ja jeszcze trochę posiedzę, poczekam na lekarza, wstaję i
z niedopałkiem w dłoni idę sobie, aż nagle rozumiem, jaki jestem zmulony - i przez to, że
całą noc nie spałem, i przez to, że dostałem po nerach, i przez to, że żreć się chce, i przez
to, że ona siedzi tam na schodach, siedzi i nie wie, co robić, a ja nawet nie mogę z nią
zostać, stoję na środku ulicy i dalej odczuwam smak jej oddechu, smak jej miłości, smak
jej nikotyny.
Dwa tygodnie pózniej zdałem egzaminy, dostałem swoją maturę i zmyłem się z
miasta.
Potem mija kilka lat, zdążyłem o wszystkim zapomnieć, zdążyłem sto razy przejąć
się jakimiś innymi rzeczami, w domu od tego czasu nie byłem i nie mam tam nic do
roboty. Ale raptem dostaję list od jednego ze starych przyjaciół, który gdzieś znalazł mój
adres i napisał kilka kartek nieczytelnym charakterem o wszystkich nowinach i wspólnych
znajomych. Zauważyłem jeszcze, że ten list przypomina napis na jakimś braterskim
grobie, wypadało tak, że żywych czy przynajmniej zdrowych zostało nie tak znowu wielu.
Zresztą nic dziwnego, pomyślałem, życie rzecz okrutna, szkoda, oczywiście, że tak się
wszystko potoczyło, ale co teraz zrobisz, w tych zmaganiach od początku nie mieliśmy
żadnych szans, no i wygląda na to, że kto w wyniku ulicznych walk o miejsce pod
słońcem uszedł tylko z paranoją czy odbitą wątrobą, ma dziękować losowi za
przychylność i otwarte uprzywilejowanie; już pod koniec nagle mnie trzepnęło: znajomy
pisał, że - jak by nie wydawało się to dziwne - nasz stary znajomy, mój najlepszy
przyjaciel Bob, też przeżył, chociaż ma już od kilku lat poważne problemy z głową, miał
delirę i teraz leczy się w popularnym w naszej okolicy wojewódzkim szpitalu
psychiatrycznym, kilka godzin jazdy od naszego miasteczka, i że już nikt go nie odwiedza,
nawet mama, która się rozpiła i której odpierdoliło nie gorzej niż synowi. Następnego dnia
rano pojechałem na dworzec.
Mocno się denerwowałem i nie mogłem dać sobie rady, myślałem, że zaraz dojadę,
zobaczę Boba i co ja mam mu powiedzieć? cześć, Bob, jak leci, dobrze wyglądasz czy coś
takiego, co w ogóle mówi się kolesiom z delirium tremens? może jest całkiem jak roślina i
nie pozna mnie, co wtedy robić, też pytać, jak leci? kurwa, jak leci, Bob, zabrać spod
ciebie basen? co mu przynieść? pomarańcze? na chuj mu pomarańcze, jeśli ma delirę?
może w ogóle robi pod siebie, mamy nie poznaje, a ja mu przyniosę pomarańcze,
idiotyzm, w końcu postanawiam nie brać niczego ze sobą. Już na podwórku myślę,
ciekawe, jak się czują mieszkańcy tego pięćdziesięciotysięcznego miasteczka, które jeśli
jest z czegoś sławne, to ze swojego szpitala psychiatrycznego, no jeśli, powiedzmy,
urodziłeś się w tym miasteczku i w nim dorosłeś, i nawet zamierzasz przeżyć tu całe życie,
a wszyscy wokół wiedzą, że to właśnie to miasteczko, w którym umieszczono właśnie ten
szpital, jak powinieneś się zachowywać? na przykład czy można być patriotą takiego
miasteczka? zapraszać do siebie w gości? mówić przy tym koniecznie, koniecznie
przyjeżdżajcie! piękna przyroda! kurewsko piękna przyroda! jaka przyroda? w szpitalu
czy co? prędzej odwrotnie - oni wszyscy nienawidzą swojego miasteczka, a w
przypadkowym towarzystwie na cudzym terytorium starają się nie rozgadywać i nic
zbędnego nie mówić, bo mówić coś w ich sytuacji to tak jak mówić  do następnego razu
na stypie.
Szpital jest ciepły i nagrzany słońcem, na podwórzu dużo kwiatów, w cieniu siedzą
siostrzyczki w białych fartuchach, do Boba mnie oczywiście nie puścili, zamiast tego
ordynator oddziału, na którym leżał, chciał ze mną porozmawiać. Ma czterdzieści lat,
wygląd kacowy i zmęczony, ale trzyma się pewnie, zdaje się, to już nie pierwszy raz,
mówię o kacu, do mnie odnosił się z sympatią, psycholog pieprzony, stara się mówić
spokojnie i zrównoważenie na tyle, na ile mu się to udaje.
- Kiedy - pyta - ostatnio się widzieliście?
- Jakieś pięć lat temu - odpowiadam.
- Jest pan jego kolegą?
- Tak, z tej samej klasy.
- I dlaczego pan nagle postanowił go odwiedzić?
- Nie wiedziałem wcześniej, że tu jest. Niedawno dostałem list.
- Wie pan, lepiej, żebyście się nie spotykali.
- A to dlaczego?
- Tak będzie lepiej dla niego.
- Wie pan - mówię - jechałem tu pół dnia. Rano nic nie jadłem, suszy mnie, a
propos, nie gorzej niż pana, niech pan mi go pokaże, porozmawiam z nim trochę, jeśli robi
pod siebie i nie pozna mnie, niech mi go pan po prostu pokaże i pójdę sobie, i nie będę
wam tu przeszkadzać.
- Wie pan, młodzieńcze... a z pana, widzę, mądry i porządny młody człowiek... cały
problem polega na tym, że on pana pozna.
- Cudownie - mówię - a w czym problem, pana zdaniem?
- Problem w tym, młodzieńcze - ordynator nerwowo chrzęści palcami - że pana
kolega z klasy, Charczenko Bohdan Wiktorowycz, urodzony w 1974 roku, ma poważne
psychiczne odchylenia i spotkanie z panem, jestem tego pewien, nie jest pożądane ani dla [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl