[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stało się dla mnie jasne.
Kto choć raz zetknął się z problemem sztucznej hodowli istot żywych w
warunkach laboratoryjnych, mógł jedynie marzyć o takim przyrządzie. Do
tego właśnie celu został on skonstruowany.
Gdy już zrozumiałem, jakie jest jego przeznaczenie, zabrałem się do
studiowania jego schematu. Tak, nie mogło być żadnych wątpliwości. To
było to, co uczeni zwykli nazywać reproduktorem biologicznym
złożonym i pomysłowym układem, w najdoskonalszym stopniu
imitującym ten układ, który został stworzony przez naturę w istotach
żywych. Ten przyrząd zawierał w sobie wszystko, o czym wiedziała nauka
w zakresie embriologii i fizjologii wyższych typów zwierząt. Został on
zbudowany na zasadzie autoregulacji, w związku z czym wystarczyło
prawdopodobnie umieścić w nim substancję odżywczą i w niej jedną
jedyną komórkę żywego organizmu, aby sam rozwój tej komórki posłużył
do określenia funkcji harmonicznych wszystkich zespołów urządzenia.
Przyrząd był w idealnym stanie, dokładnie wyczyszczony, jednak dzięki
nieznacznym osadom w najcieńszych kapilarach i maleńkim ryskom na
powierzchni naczynia domyśliłem się, że był on już używany, i to
prawdopodobnie nieraz. Do czego go używano? Jaki organizm był
hodowany w tym wspaniałym przyrządzie?
Prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym odpowiedzi na to pytanie,
gdybym przypadkowo nie zobaczył niewielkiej żelaznej skrzynki, stojącej
w kącie pokoju. Z początku myślałem, że to też jest przyrząd została
ona wykonana z nierdzewnej stali ale kiedy otworzyłem wieko,
zobaczyłem, że jest to najzwyklejsza kasetka do przechowywania
dokumentów. Machinalnie zajrzałem do środka i spostrzegłem stertę
papierów i grubą książkę w zielonej oprawie. Chciałem już zamknąć
kasetkę, gdy nagle rzuciła mi się w oczy biała naklejka w prawym górnym
rogu księgi, na której dużymi czarnymi literami było napisane: Solveigia
wariant 5 &
Solveigia? Co to ma znaczyć? Dlaczego Solveigia?
Drżącymi rękami wyjąłem ze skrzynki ową książkę, zupełnie
zapomniawszy, że w tym tropieniu tajemnicy przekroczyłem już dawno
wszelkie dopuszczalne granice i postępuję jak najzwyklejszy rabuś. Ale
przecież S o lv e ig i a !
Otworzyłem książkę i spojrzałem na pierwszą stronę, nic nie
rozumiejąc. Przekartkowałem ją, strona po stronie i wszędzie zobaczyłem
to samo szeregi cyfr. Cyfry były napisane w dwóch rzędach; w górnym
powtarzały się tylko dwie: 0 i 1, w dolnym natomiast różne kombinacje
czterech innych cyfr: 2, 3, 4 i 5. Wyglądało to mniej więcej tak:
i 0 1 00 111 01 0001 0 11 10&
4 4 2 34 224 52 5433 4 22 43&
To szyfr, szyfr genetyczny! zaświtała mi nagle myśl. 1 i 0
to łańcuchy: sacharydowy i fosforanowy. 2 . , 3 , 4 i 5 to
pochodne azotanowe: guanina, adenina, cytozyna i tymina.
Pięćdziesiąt stron książki zapisane było samymi tylko cyframi. W
jednym miejscu dostrzegłem grupę cyfr, zakreśloną czerwonym ołówkiem.
Nad nią napis: Długowieczność? &
Znak zapytania powtarzał się kilkakrotnie i podkreślony był grubą
kreską. Długowieczność to przecież śmierć& Co oznaczały te cyfry?
Czyj szyfr został zanotowany w księdze?
Nie znajdując w szeregach cyfr odpowiedzi na te pytania, odłożyłem
książkę na bok i ponownie otworzyłem kasetkę. Oprócz papierów,
zapisanych dokładnie takimi samymi rzędami cyfr, zobaczyłem niewielkie
pudełeczko ze sztucznego tworzywa, którego długo nie mogłem otworzyć.
Właściwie nie powinienem był tego robić, ale po znalezieniu notatek z
szyfrem genetycznym nie bardzo już wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Byłem strasznie podniecony, czułem, że jestem o krok od wykrycia jakiejś
potwornej tajemnicy& Pudełko pełne było fotografii.
Pierwsza z nich przedstawiała jedną jedyną komórkę. Następna
komórkę podzieloną na dwie. Potem dalszy etap podziału. Dalej
rozpoczynało się już różnicowanie. Oto komórki utworzyły kłębek. Kłębek
rozrasta się. Oto duży zarodek& Nie przypatrywałem się specjalnie
żadnemu zdjęciu. Ręce mi drżały, nerwowo przerzucałem jeden po drugim
małe kartoniki o błyszczącej powierzchni, aż natrafiłem na fotografię&
dziecka, z początku zupełnie malutkiego, potem już większego, oto się
uśmiecha, ma szeroko otwarte oczka, oto już trochę podrosło, ma teraz na
sobie koszulkę.
Nagle zatrzymałem się, czując, że nie jestem w stanie dłużej po kolei
przerzucać fotografii. Zcisnąłem zęby, sięgnąłem na samo dno pudełka i
wyciągnąłem ostatnią. Uwidoczniona była na niej& trumna. Trumna
obsypana kwiatami, a nad jej krawędzią zarys głowy martwej kobiety.
Wówczas wyjąłem poprzednią fotografię i wrzasnąłem potwornym,
nieludzkim głosem.
To było straszne, niemożliwe, nieprawdopodobne. To było zdjęcie mojej
matki&
Nie pamiętam, w jaki sposób wydostałem się z posiadłości Horscha, jak
wyjechałem z Cable, jak pędziłem z powrotem do domu. Zapomniałem o
wszystkim o sobie, o Horschu, o Meadgei. Widziałem tylko jedno
widziałem, dobrą, najukochańszą, lekko uśmiechniętą twarz swojej matki.
Przyjechałem do domu i rzuciłem się na łóżko. W głowie wszystko mi
się poplątało, migały mi jakieś cyfry, kolby, fotografie. Chwilami traciłem
świadomość, a kiedy to mijało, stwierdzałem, że leżę w łóżku, a nade mną
pochylone były głowy jakichś ludzi: gospodyni, profesora Birghoffa,
kolegów z instytutu, lekarzy w białych kitlach&
Przypominam sobie jak przez mgłę, że udało mi się wyrwać z czyichś
rąk i popędziłem gdzieś przed siebie, zdaje się, do gabinetu ojca, i tam
rwałem papiery, następnie fotografie, rwałem na drobne kawałki, dopóki
mnie nie schwycono i siłą nie zapakowano z powrotem do łóżka.
Ten atak szału trwał kilka dni. Następnie ogarnęła mnie zupełna,
absolutna apatia leżałem godzinami z oczyma utkwionymi w jeden
punkt na suficie. Wszystko było szare, bezbarwne, nijakie. Czułem w
sobie zupełną pustkę, byłem otępiały i zdruzgotany&
VII
Wkrótce po tym wypadku odwiedzili mnie moi koledzy z instytutu
Klemper i Gust. Weszli do sypialni hałaśliwie, z tym krzykliwym
humorem, sztuczną wesołością i sztucznym optymizmem, z jakim na ogół
odwiedza się ciężko chorych.
Ale napędziłeś nam strachu, Alb powiedział głośno Klemper,
potrząsając moją ręką. Myśleliśmy już, że nigdy nie wyzdrowiejesz i że
trzeba cię przekazać profesorowi Kusano jako obiekt doświadczalny.
Profesor Kusano jest kierownikiem laboratorium biochemii wyższych
funkcji nerwowych. Ostatnio zajmował się on badaniem procesów fizyko
chemicznych zachodzących w mózgu człowieka, dotkniętego rozstrojem
psychicznym.
Kiedy badał ciebie, doszedł do wniosku, że gdzieś w głębi twego
organizmu wyłamała się spod kontroli cała fabryka maskaliny. Miałeś
prawdziwy atak schizofreniczny o dużym nasileniu.
Posłuchajcie, przyjaciele zacząłem. Czy nigdy nie
zastanawialiście się nad tym, że takie wywracanie człowieka dnem do
góry, tak jak to robicie wy albo doktor Kusano, albo jeszcze jakiś inny
biochemik lub fizyk jest rzeczą podłą? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szamanka888.keep.pl
stało się dla mnie jasne.
Kto choć raz zetknął się z problemem sztucznej hodowli istot żywych w
warunkach laboratoryjnych, mógł jedynie marzyć o takim przyrządzie. Do
tego właśnie celu został on skonstruowany.
Gdy już zrozumiałem, jakie jest jego przeznaczenie, zabrałem się do
studiowania jego schematu. Tak, nie mogło być żadnych wątpliwości. To
było to, co uczeni zwykli nazywać reproduktorem biologicznym
złożonym i pomysłowym układem, w najdoskonalszym stopniu
imitującym ten układ, który został stworzony przez naturę w istotach
żywych. Ten przyrząd zawierał w sobie wszystko, o czym wiedziała nauka
w zakresie embriologii i fizjologii wyższych typów zwierząt. Został on
zbudowany na zasadzie autoregulacji, w związku z czym wystarczyło
prawdopodobnie umieścić w nim substancję odżywczą i w niej jedną
jedyną komórkę żywego organizmu, aby sam rozwój tej komórki posłużył
do określenia funkcji harmonicznych wszystkich zespołów urządzenia.
Przyrząd był w idealnym stanie, dokładnie wyczyszczony, jednak dzięki
nieznacznym osadom w najcieńszych kapilarach i maleńkim ryskom na
powierzchni naczynia domyśliłem się, że był on już używany, i to
prawdopodobnie nieraz. Do czego go używano? Jaki organizm był
hodowany w tym wspaniałym przyrządzie?
Prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym odpowiedzi na to pytanie,
gdybym przypadkowo nie zobaczył niewielkiej żelaznej skrzynki, stojącej
w kącie pokoju. Z początku myślałem, że to też jest przyrząd została
ona wykonana z nierdzewnej stali ale kiedy otworzyłem wieko,
zobaczyłem, że jest to najzwyklejsza kasetka do przechowywania
dokumentów. Machinalnie zajrzałem do środka i spostrzegłem stertę
papierów i grubą książkę w zielonej oprawie. Chciałem już zamknąć
kasetkę, gdy nagle rzuciła mi się w oczy biała naklejka w prawym górnym
rogu księgi, na której dużymi czarnymi literami było napisane: Solveigia
wariant 5 &
Solveigia? Co to ma znaczyć? Dlaczego Solveigia?
Drżącymi rękami wyjąłem ze skrzynki ową książkę, zupełnie
zapomniawszy, że w tym tropieniu tajemnicy przekroczyłem już dawno
wszelkie dopuszczalne granice i postępuję jak najzwyklejszy rabuś. Ale
przecież S o lv e ig i a !
Otworzyłem książkę i spojrzałem na pierwszą stronę, nic nie
rozumiejąc. Przekartkowałem ją, strona po stronie i wszędzie zobaczyłem
to samo szeregi cyfr. Cyfry były napisane w dwóch rzędach; w górnym
powtarzały się tylko dwie: 0 i 1, w dolnym natomiast różne kombinacje
czterech innych cyfr: 2, 3, 4 i 5. Wyglądało to mniej więcej tak:
i 0 1 00 111 01 0001 0 11 10&
4 4 2 34 224 52 5433 4 22 43&
To szyfr, szyfr genetyczny! zaświtała mi nagle myśl. 1 i 0
to łańcuchy: sacharydowy i fosforanowy. 2 . , 3 , 4 i 5 to
pochodne azotanowe: guanina, adenina, cytozyna i tymina.
Pięćdziesiąt stron książki zapisane było samymi tylko cyframi. W
jednym miejscu dostrzegłem grupę cyfr, zakreśloną czerwonym ołówkiem.
Nad nią napis: Długowieczność? &
Znak zapytania powtarzał się kilkakrotnie i podkreślony był grubą
kreską. Długowieczność to przecież śmierć& Co oznaczały te cyfry?
Czyj szyfr został zanotowany w księdze?
Nie znajdując w szeregach cyfr odpowiedzi na te pytania, odłożyłem
książkę na bok i ponownie otworzyłem kasetkę. Oprócz papierów,
zapisanych dokładnie takimi samymi rzędami cyfr, zobaczyłem niewielkie
pudełeczko ze sztucznego tworzywa, którego długo nie mogłem otworzyć.
Właściwie nie powinienem był tego robić, ale po znalezieniu notatek z
szyfrem genetycznym nie bardzo już wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Byłem strasznie podniecony, czułem, że jestem o krok od wykrycia jakiejś
potwornej tajemnicy& Pudełko pełne było fotografii.
Pierwsza z nich przedstawiała jedną jedyną komórkę. Następna
komórkę podzieloną na dwie. Potem dalszy etap podziału. Dalej
rozpoczynało się już różnicowanie. Oto komórki utworzyły kłębek. Kłębek
rozrasta się. Oto duży zarodek& Nie przypatrywałem się specjalnie
żadnemu zdjęciu. Ręce mi drżały, nerwowo przerzucałem jeden po drugim
małe kartoniki o błyszczącej powierzchni, aż natrafiłem na fotografię&
dziecka, z początku zupełnie malutkiego, potem już większego, oto się
uśmiecha, ma szeroko otwarte oczka, oto już trochę podrosło, ma teraz na
sobie koszulkę.
Nagle zatrzymałem się, czując, że nie jestem w stanie dłużej po kolei
przerzucać fotografii. Zcisnąłem zęby, sięgnąłem na samo dno pudełka i
wyciągnąłem ostatnią. Uwidoczniona była na niej& trumna. Trumna
obsypana kwiatami, a nad jej krawędzią zarys głowy martwej kobiety.
Wówczas wyjąłem poprzednią fotografię i wrzasnąłem potwornym,
nieludzkim głosem.
To było straszne, niemożliwe, nieprawdopodobne. To było zdjęcie mojej
matki&
Nie pamiętam, w jaki sposób wydostałem się z posiadłości Horscha, jak
wyjechałem z Cable, jak pędziłem z powrotem do domu. Zapomniałem o
wszystkim o sobie, o Horschu, o Meadgei. Widziałem tylko jedno
widziałem, dobrą, najukochańszą, lekko uśmiechniętą twarz swojej matki.
Przyjechałem do domu i rzuciłem się na łóżko. W głowie wszystko mi
się poplątało, migały mi jakieś cyfry, kolby, fotografie. Chwilami traciłem
świadomość, a kiedy to mijało, stwierdzałem, że leżę w łóżku, a nade mną
pochylone były głowy jakichś ludzi: gospodyni, profesora Birghoffa,
kolegów z instytutu, lekarzy w białych kitlach&
Przypominam sobie jak przez mgłę, że udało mi się wyrwać z czyichś
rąk i popędziłem gdzieś przed siebie, zdaje się, do gabinetu ojca, i tam
rwałem papiery, następnie fotografie, rwałem na drobne kawałki, dopóki
mnie nie schwycono i siłą nie zapakowano z powrotem do łóżka.
Ten atak szału trwał kilka dni. Następnie ogarnęła mnie zupełna,
absolutna apatia leżałem godzinami z oczyma utkwionymi w jeden
punkt na suficie. Wszystko było szare, bezbarwne, nijakie. Czułem w
sobie zupełną pustkę, byłem otępiały i zdruzgotany&
VII
Wkrótce po tym wypadku odwiedzili mnie moi koledzy z instytutu
Klemper i Gust. Weszli do sypialni hałaśliwie, z tym krzykliwym
humorem, sztuczną wesołością i sztucznym optymizmem, z jakim na ogół
odwiedza się ciężko chorych.
Ale napędziłeś nam strachu, Alb powiedział głośno Klemper,
potrząsając moją ręką. Myśleliśmy już, że nigdy nie wyzdrowiejesz i że
trzeba cię przekazać profesorowi Kusano jako obiekt doświadczalny.
Profesor Kusano jest kierownikiem laboratorium biochemii wyższych
funkcji nerwowych. Ostatnio zajmował się on badaniem procesów fizyko
chemicznych zachodzących w mózgu człowieka, dotkniętego rozstrojem
psychicznym.
Kiedy badał ciebie, doszedł do wniosku, że gdzieś w głębi twego
organizmu wyłamała się spod kontroli cała fabryka maskaliny. Miałeś
prawdziwy atak schizofreniczny o dużym nasileniu.
Posłuchajcie, przyjaciele zacząłem. Czy nigdy nie
zastanawialiście się nad tym, że takie wywracanie człowieka dnem do
góry, tak jak to robicie wy albo doktor Kusano, albo jeszcze jakiś inny
biochemik lub fizyk jest rzeczą podłą? [ Pobierz całość w formacie PDF ]