[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- To była bomba. - Rzuciłeś ją na mnie? A więc?
- Na gringo. Wargi porucznika skrzywiły się w sztucznym uśmiechu. - To dobrze, ale
musisz lepiej celować. - Kopnął pękniętą butelkę na ulicę i usiłował znalezć słowa, którymi mógłby
dać tym dzieciom do zrozumienia, że byli po tej samej stronie. - Przypuszczam - powiedział - że
gringo był jednym z tych bogatych jankesów, którzy myślą... - Nagle zauważył wyraz oddania na
twarzy chłopca. Trzeba było czymś się odwzajemnić i porucznik zdał sobie sprawę, że w sercu jego
wzbiera jakaś smutna i nie dająca się zaspokoić miłość. - Chodz tutaj. - Chłopiec zbliżył się,
podczas gdy jego towarzysze stali bojazliwym półkolem i przypatrywali się z bezpiecznej
odległości. - Jak ci na imię?
- Luis. - A więc - zaczął porucznik, szukając odpowiednich słów - musisz się nauczyć
dobrze celować. - Bardzo bym chciał - powiedział chłopiec z entuzjazmem. Patrzył chciwie na
kaburę. - Chciałbyś obejrzeć mój pistolet? - spytał porucznik. Wyciągnął broń z kabury i trzymał
przed sobą. Dzieci zbliżyły się ostrożnie. - To jest bezpiecznik. Podnieś go. Teraz jest gotowy do
strzału. - Czy jest naładowany? - spytał Luis. - Zawsze jest naładowany. - Jak się on nazywa? -
spytał Luis. - Colt 38. - Ile kul?
- Sześć. - Czy pan kogoś nim zabił?
- Jeszcze nie - oparł porucznik. Stali zaciekawieni z zapartym tchem. Trzymał dłoń na
kaburze i obserwował piwne, bystre, cierpliwe oczy: to dla nich walczył. Usunie z dzieciństwa tych
chłopców całą nędzę, jaka była jego udziałem. Usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na
prawdę, na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na prawo do szczęścia
takiego, jakie sobie wybiorą. Dla nich gotów był na dokonanie masakry. Najpierw Kościół, potem
cudzoziemiec, wreszcie politycy. Nawet jego własny naczelnik będzie musiał zniknąć pewnego
dnia. Chciał zacząć świat na nowo z nimi, na pustkowiu. - Ach... chciałbym... chciałbym... - bąkał
Luis, jakby jego ambicja była zbyt ogromna, by ją określić słowami. Porucznik wyciągnął rękę
gestem pełnym uczucia, ruchem, z którym nie wiedział, co ma począć. Uszczypnął chłopca w ucho
i zobaczył, jak ten skrzywił się z bólu. Rozbiegli się na wszystkie strony niby ptaki. Poszedł dalej
sam przez rynek do komisariatu - drobna postać, symbol nienawiści, unoszący swój sekret miłości.
Na ścianie biura gangster wciąż uparcie patrzył profilem w kierunku grupy po pierwszej komunii.
Ktoś zakreślił atramentowym kółkiem głowę księdza, aby oddzielić ją od twarzy dziewcząt i
kobiet. Wyszczerzone zęby wystawały z obrębu aureoli. Porucznik zawołał z pasją w stronę patio:
- Jest tam kto? - Potem usiadł przy biurku, zza ściany słychać było szuranie kolbami
karabinów po podłodze.
Część druga
Rozdział I
W pewnej chwili muł nagle położył się pod księdzem. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż
jechali przez las prawie od dwunastu godzin. Posuwali się przedtem w kierunku zachodnim, ale
gdy doszły ich wieści o żołnierzach, zawrócili na wschód. W tamtej stronie jednak działały
Czerwone Koszule, więc skierowali się na północ, brnąc przez moczary, nurzając się w
mahoniowych ciemnościach. Obaj byli teraz zupełnie wyczerpani i muł po prostu usiadł. Ksiądz
zlazł z niego i zaczął się śmiać. Czuł się szczęśliwy. Jednym z dziwnych odkryć, do jakich
człowiek dochodzi, jest to, że cokolwiek by się przydarzyło, życie nie jest pozbawione chwil
radosnych. Nigdy nie jest tak zle, żeby nie mogło być gorzej. Nawet w niebezpieczeństwie i nędzy
kołysze się wahadło losu. Ostrożnie wyszedł z obrębu drzew na bagnistą polanę. Cała prowincja
wyglądała tak samo: rzeka, bagna i lasy. Ukląkł w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca
i obmył twarz w brunatnej kałuży, która - niczym polewane naczynie z gliny - odbijała jego
okrągłą, nie ogoloną i wychudłą twarz. Uśmiechnął się na tak nieoczekiwany widok, nieśmiałym,
wymijającym, nie budzącym zaufania uśmiechem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W
dawnych czasach często ćwiczył jakąś pozę długo przed lustrem i poznał swą twarz tak dobrze jak
aktor. Był to rodzaj pokory; jego naturalny wyraz twarzy nie wydawał się odpowiedni. Miał twarz
pajaca, nadającego się do opowiadania niezbyt śmiesznych dowcipów kobietom, ale
nieodpowiednią przy ołtarzu. Usiłował zmienić wyraz twarzy. I rzeczywiście - myślał -
rzeczywiście udało mi się to, nigdy mnie teraz nie rozpoznają. Powód, dla którego czuł się
szczęśliwy, wrócił do jego świadomości jak smak alkoholu, obiecując chwilową ulgę od strachu,
samotności i wielu innych rzeczy. Fakt, że wszędzie byli żołnierze, pchał go właśnie do tego
miejsca, gdzie najbardziej chciał się znajdować. Przez sześć lat je omijał, ale teraz to nie była jego
wina... jego obowiązkiem było udać się tam... nie mogło być to poczytywanie mu za grzech. Wrócił
do muła i lekko go kopnął. - Wstań, mule, wstań. Niski, mizerny człowiek w podartym chłopskim
odzieniu po raz pierwszy od wielu lat udający się do domu jak każdy zwykły śmiertelnik. Zresztą
nawet gdyby mógł udać się na południe i ominąć wioskę, jego obecna droga byłaby tylko jeszcze
jedną kapitulacją. Ubiegłe lata roiły się od podobnych kapitulacji. Najpierw zarzucił święta oraz
dnie postu ścisłego i zwykłego. Następnie przestał się troszczyć o odmawianie brewiarza, chyba
tylko przypadkowo, aż wreszcie w ogóle zgubił go w porcie, w czasie jednej z ponawianych co
jakiś czas prób ucieczki. Potem porzucił relikwie ołtarzowe, bo noszenie ich było zbyt
niebezpieczne. Nie powinien był odprawiać bez nich mszy. Przypuszczalnie groziło mu
zawieszenie w czynnościach kapłańskich, ale kary kościelne wydawały mu się nierealne w kraju, w
którym istniała jedna tylko kara świecka: śmierć. Rutyna jego życia była jak pęknięta tama, przez
którą sączyło się zapomnienie, po kolei unosząc wszystko. Pięć lat przedtem uległ rozpaczy -
grzechowi, za który nie było przebaczenia. Teraz powracał na miejsce tego aktu rozpaczy z dziwnie
lekkim sercem. Przezwyciężył bowiem także i rozpacz. Wiedział o tym, że był złym księdzem.
Nazywano go przecież księdzem - pijaczyną. Ale wszystkie klęski znikły mu z pola widzenia i z
myśli. Nagromadziły się za to gdzieś w podświadomości - rumowisko jego klęsk. Pewnego dnia -
myślał - zadławią całkowicie zródło łaski. Dopóki to się nie stanie, prowadził nadal swą pracę,
znaczoną okresami strachu i znużenia, wstydliwym uczuciem lekkości w sercu. Muł przeszedł z
pluskiem polankę i znalezli się znów w lesie. To, że nie był już dłużej pogrążony w rozpaczy, nie
znaczyło oczywiście, iż nie był potępiony. Po prostu po pewnym czasie zagadka stała się zbyt
zawiła, by jej dociekać; oto człowiek potępiony wkładał ludziom w usta Boga; dziwny zaiste sługa
diabła. Jego umysł był pełen uproszczonej mitologii: Michał odziany w zbroję zabijał smoka, anieli
z rozwianymi włosami spadali w przestrzeń na kształt komet, ponieważ, jak powiedział jeden z
Ojców Kościoła, byli zazdrośni o to, co Bóg zamierzał dać ludziom: ów ogromny dar życia -
ziemskiego życia. Widać już było ślady działalności ludzkiej: pnie drzew i popiół na ogniu, tam
gdzie teren był oczyszczony pod uprawę. Przestał bić zwierzę. Czuł się dziwnie onieśmielony...
Jakaś kobieta wyszła z szałasu i patrzyła, jak wlókł się ścieżką na swym zmęczonym mule.
Malutka wioska, nie więcej niż dwa tuziny szałasów, zgrupowanych wokół zakurzonego placu,
była zbudowana według szablonu. Ale był to szablon bliski jego sercu. Czuł się tu bezpieczny, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szamanka888.keep.pl
- To była bomba. - Rzuciłeś ją na mnie? A więc?
- Na gringo. Wargi porucznika skrzywiły się w sztucznym uśmiechu. - To dobrze, ale
musisz lepiej celować. - Kopnął pękniętą butelkę na ulicę i usiłował znalezć słowa, którymi mógłby
dać tym dzieciom do zrozumienia, że byli po tej samej stronie. - Przypuszczam - powiedział - że
gringo był jednym z tych bogatych jankesów, którzy myślą... - Nagle zauważył wyraz oddania na
twarzy chłopca. Trzeba było czymś się odwzajemnić i porucznik zdał sobie sprawę, że w sercu jego
wzbiera jakaś smutna i nie dająca się zaspokoić miłość. - Chodz tutaj. - Chłopiec zbliżył się,
podczas gdy jego towarzysze stali bojazliwym półkolem i przypatrywali się z bezpiecznej
odległości. - Jak ci na imię?
- Luis. - A więc - zaczął porucznik, szukając odpowiednich słów - musisz się nauczyć
dobrze celować. - Bardzo bym chciał - powiedział chłopiec z entuzjazmem. Patrzył chciwie na
kaburę. - Chciałbyś obejrzeć mój pistolet? - spytał porucznik. Wyciągnął broń z kabury i trzymał
przed sobą. Dzieci zbliżyły się ostrożnie. - To jest bezpiecznik. Podnieś go. Teraz jest gotowy do
strzału. - Czy jest naładowany? - spytał Luis. - Zawsze jest naładowany. - Jak się on nazywa? -
spytał Luis. - Colt 38. - Ile kul?
- Sześć. - Czy pan kogoś nim zabił?
- Jeszcze nie - oparł porucznik. Stali zaciekawieni z zapartym tchem. Trzymał dłoń na
kaburze i obserwował piwne, bystre, cierpliwe oczy: to dla nich walczył. Usunie z dzieciństwa tych
chłopców całą nędzę, jaka była jego udziałem. Usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na
prawdę, na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na prawo do szczęścia
takiego, jakie sobie wybiorą. Dla nich gotów był na dokonanie masakry. Najpierw Kościół, potem
cudzoziemiec, wreszcie politycy. Nawet jego własny naczelnik będzie musiał zniknąć pewnego
dnia. Chciał zacząć świat na nowo z nimi, na pustkowiu. - Ach... chciałbym... chciałbym... - bąkał
Luis, jakby jego ambicja była zbyt ogromna, by ją określić słowami. Porucznik wyciągnął rękę
gestem pełnym uczucia, ruchem, z którym nie wiedział, co ma począć. Uszczypnął chłopca w ucho
i zobaczył, jak ten skrzywił się z bólu. Rozbiegli się na wszystkie strony niby ptaki. Poszedł dalej
sam przez rynek do komisariatu - drobna postać, symbol nienawiści, unoszący swój sekret miłości.
Na ścianie biura gangster wciąż uparcie patrzył profilem w kierunku grupy po pierwszej komunii.
Ktoś zakreślił atramentowym kółkiem głowę księdza, aby oddzielić ją od twarzy dziewcząt i
kobiet. Wyszczerzone zęby wystawały z obrębu aureoli. Porucznik zawołał z pasją w stronę patio:
- Jest tam kto? - Potem usiadł przy biurku, zza ściany słychać było szuranie kolbami
karabinów po podłodze.
Część druga
Rozdział I
W pewnej chwili muł nagle położył się pod księdzem. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż
jechali przez las prawie od dwunastu godzin. Posuwali się przedtem w kierunku zachodnim, ale
gdy doszły ich wieści o żołnierzach, zawrócili na wschód. W tamtej stronie jednak działały
Czerwone Koszule, więc skierowali się na północ, brnąc przez moczary, nurzając się w
mahoniowych ciemnościach. Obaj byli teraz zupełnie wyczerpani i muł po prostu usiadł. Ksiądz
zlazł z niego i zaczął się śmiać. Czuł się szczęśliwy. Jednym z dziwnych odkryć, do jakich
człowiek dochodzi, jest to, że cokolwiek by się przydarzyło, życie nie jest pozbawione chwil
radosnych. Nigdy nie jest tak zle, żeby nie mogło być gorzej. Nawet w niebezpieczeństwie i nędzy
kołysze się wahadło losu. Ostrożnie wyszedł z obrębu drzew na bagnistą polanę. Cała prowincja
wyglądała tak samo: rzeka, bagna i lasy. Ukląkł w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca
i obmył twarz w brunatnej kałuży, która - niczym polewane naczynie z gliny - odbijała jego
okrągłą, nie ogoloną i wychudłą twarz. Uśmiechnął się na tak nieoczekiwany widok, nieśmiałym,
wymijającym, nie budzącym zaufania uśmiechem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W
dawnych czasach często ćwiczył jakąś pozę długo przed lustrem i poznał swą twarz tak dobrze jak
aktor. Był to rodzaj pokory; jego naturalny wyraz twarzy nie wydawał się odpowiedni. Miał twarz
pajaca, nadającego się do opowiadania niezbyt śmiesznych dowcipów kobietom, ale
nieodpowiednią przy ołtarzu. Usiłował zmienić wyraz twarzy. I rzeczywiście - myślał -
rzeczywiście udało mi się to, nigdy mnie teraz nie rozpoznają. Powód, dla którego czuł się
szczęśliwy, wrócił do jego świadomości jak smak alkoholu, obiecując chwilową ulgę od strachu,
samotności i wielu innych rzeczy. Fakt, że wszędzie byli żołnierze, pchał go właśnie do tego
miejsca, gdzie najbardziej chciał się znajdować. Przez sześć lat je omijał, ale teraz to nie była jego
wina... jego obowiązkiem było udać się tam... nie mogło być to poczytywanie mu za grzech. Wrócił
do muła i lekko go kopnął. - Wstań, mule, wstań. Niski, mizerny człowiek w podartym chłopskim
odzieniu po raz pierwszy od wielu lat udający się do domu jak każdy zwykły śmiertelnik. Zresztą
nawet gdyby mógł udać się na południe i ominąć wioskę, jego obecna droga byłaby tylko jeszcze
jedną kapitulacją. Ubiegłe lata roiły się od podobnych kapitulacji. Najpierw zarzucił święta oraz
dnie postu ścisłego i zwykłego. Następnie przestał się troszczyć o odmawianie brewiarza, chyba
tylko przypadkowo, aż wreszcie w ogóle zgubił go w porcie, w czasie jednej z ponawianych co
jakiś czas prób ucieczki. Potem porzucił relikwie ołtarzowe, bo noszenie ich było zbyt
niebezpieczne. Nie powinien był odprawiać bez nich mszy. Przypuszczalnie groziło mu
zawieszenie w czynnościach kapłańskich, ale kary kościelne wydawały mu się nierealne w kraju, w
którym istniała jedna tylko kara świecka: śmierć. Rutyna jego życia była jak pęknięta tama, przez
którą sączyło się zapomnienie, po kolei unosząc wszystko. Pięć lat przedtem uległ rozpaczy -
grzechowi, za który nie było przebaczenia. Teraz powracał na miejsce tego aktu rozpaczy z dziwnie
lekkim sercem. Przezwyciężył bowiem także i rozpacz. Wiedział o tym, że był złym księdzem.
Nazywano go przecież księdzem - pijaczyną. Ale wszystkie klęski znikły mu z pola widzenia i z
myśli. Nagromadziły się za to gdzieś w podświadomości - rumowisko jego klęsk. Pewnego dnia -
myślał - zadławią całkowicie zródło łaski. Dopóki to się nie stanie, prowadził nadal swą pracę,
znaczoną okresami strachu i znużenia, wstydliwym uczuciem lekkości w sercu. Muł przeszedł z
pluskiem polankę i znalezli się znów w lesie. To, że nie był już dłużej pogrążony w rozpaczy, nie
znaczyło oczywiście, iż nie był potępiony. Po prostu po pewnym czasie zagadka stała się zbyt
zawiła, by jej dociekać; oto człowiek potępiony wkładał ludziom w usta Boga; dziwny zaiste sługa
diabła. Jego umysł był pełen uproszczonej mitologii: Michał odziany w zbroję zabijał smoka, anieli
z rozwianymi włosami spadali w przestrzeń na kształt komet, ponieważ, jak powiedział jeden z
Ojców Kościoła, byli zazdrośni o to, co Bóg zamierzał dać ludziom: ów ogromny dar życia -
ziemskiego życia. Widać już było ślady działalności ludzkiej: pnie drzew i popiół na ogniu, tam
gdzie teren był oczyszczony pod uprawę. Przestał bić zwierzę. Czuł się dziwnie onieśmielony...
Jakaś kobieta wyszła z szałasu i patrzyła, jak wlókł się ścieżką na swym zmęczonym mule.
Malutka wioska, nie więcej niż dwa tuziny szałasów, zgrupowanych wokół zakurzonego placu,
była zbudowana według szablonu. Ale był to szablon bliski jego sercu. Czuł się tu bezpieczny, [ Pobierz całość w formacie PDF ]